Słyszę ostatnio często, że przeceniam Burtona. Że jego ostatnie filmy to już nie to samo, co kiedyś, że się starzeje, że dziadzieje… i jakże ja w obliczu takiego obrotu spraw mogę się wciąż nim zachwycać. Nim. Jako całością. Całokształtem.
Ano mogę. Najwidoczniej dwa słabsze filmy nie wystarczą, żebym zaraz stawiała kreskę na człowieku z takim dorobkiem i taką cudowną nutką szaleństwa we wszystkim, co robi. Może jestem tolerancyjna. Albo mało wymagająca. Może zakochana. Nie zamierzam się jednak – jak niektórzy – na Burtona obrażać ani za Alicję w Krainie Czarów, która właściwie poza wizualnym pięknem niewiele miała do powiedzenia, ani nawet za Mroczne cienie. I bynajmniej z moich ust nie usłyszycie, że więcej na niego do kina nie pójdę. Trochę mi tych obrażalskich żal, bo tracą właśnie całe, nieskażone rozczarowaniem, półtorej godziny dobrej, bardzo burtonowej zabawy.
Jego najnowszy (bo „świeżutki” jest chyba nie na miejscu) Frankenweenie jest bowiem tym, czego i nam, widzom, i Burtonowi było najbardziej potrzeba – powrotem do korzeni, do jego oryginalnych, autorskich pomysłów, sprawdzonej stylistyki i postaci marzycieli-outsiderów. I jako taki – jest świetny.
To prawda, niczego zupełnie nowego w tym filmie nie znajdziecie, choć zapewne kiedy w latach osiemdziesiątych powstawała jego pierwsza, krótkometrażowa wersja, nowość czy (powiedzmy) wizjonerstwo były najlżejszymi obelgami, jakie rzucano pod adresem bajki o chłopcu, który wskrzesza swojego ukochanego psa. W obecnej jednak sytuacji bezpieczny powrót do sprawdzonych sposobów i (przede wszystkim) do formy, jest najlepszym, co Tim Burton mógł zrobić, by zamknąć usta wszystkim zrzędom.
Ci, których wiara w Tima wciąż jest niezachwiana, wychodzą z kina nie tylko pełni ulgi, ale i z uśmiechem od ucha do ucha. Frankenweenie bowiem bardzo zręcznie wprowadza widzów w dobry nastrój – czy to mrocznym humorem, czy świetnymi bohaterami (dziewczynka z kotem – rewelacja!), czy też niezliczonymi smaczkami w postaci cytatów i nawiązań: tych oczywistych do Frankensteina czy Godzilli i tych subtelniejszych odniesień do starych horrorów, filmów Eda Wooda, Hitchcocka czy najbardziej znanych produkcji samego Burtona. Tim puszcza do nas oko na każdym kroku, jest się czego doszukiwać, a nałogowi tropiciele cytatów będą wniebowzięci.
Co tu dużo mówić – wszystkim marudom gorąco polecam weryfikację przekonań. Może to oni się przedwcześnie starzeją, Burtonowi to bynajmniej nie grozi. Całej reszcie pozostaje nadzieja, że Tim już nigdy więcej nikomu nie da okazji do narzekania.