Final girls, czyli podsumowanie dwóch pierwszych dni Off Camera

by Mila

Co za emocje! Pierwsze dwa dni Netia Off Camera już za nami, przed nami jeszcze cały tydzień kinowej uczty… ale zanim wyruszę dziś odkrywać kolejne filmowe perełki, czas podzielić się dotychczasowymi wrażeniami.

Dla mnie festiwal zaczął się w piątkowy wieczór dość ponurymi klimatami. Najpierw było trochę nadrabiania zaległości w postaci Roku spokojnego słońca Zanussiego. Na nieco mroczny deser brytyjski Bypass – nieco przytłaczająca opowieść o dojrzewaniu naznaczonym stratą, biedą i problemami z wymiarem sprawiedliwości. Wygląda na to, że dziwnym zbiegiem okoliczności cały czas łączę Off Camerę z Grą o tron, bo w jednej z małych ról pojawił się tutaj Donald Sumpter, czyli serialowy Maester Luwin.

Na szczęście sobota upłynęła już pod znakiem znacznie przyjemniejszych emocji. Na dobry początek hiszpański El Apostata – ciepła, zabawna i inteligentna opowieść o młodym mężczyźnie, który postanawia „wypisać się” z Kościoła… ale chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, że będzie to zadanie trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. El Apostata to nie tylko opowieść o utracie wiary, to raczej dość uniwersalny portret poszukiwania siebie i swojej osobistej wolności w świecie pełnym powiązań i powinności, o od których trudno byłoby uciec. Choć reżyser filmu Federico Veiroj inspiruje się raczej Tarkowskim, Zanussim czy Buñuelem, mi El Apostata kojarzył się z kimś zgoła innym… Mam wrażenie, że gdyby Woody Allen był hiszpańskim katolikiem, prawdopodobnie nakręciłby coś podobnego.

Po hiszpańskim kryzysie wiary przyszedł czas na polsko-francuskie akcenty. Kosmos Andrzeja Żuławskiego na pewno nie jest filmem dla przypadkowego widza… sama też nie zamierzam się na jego temat wymądrzać, bo Gombrowicz zawsze stanowił dla mnie swego rodzaju wyzwanie. Ale jego tekst przeniesiony przez Żuławskiego we współczesność i okraszony sporą dawką humoru prezentuje się naprawę imponująco. Z pewnością też jest to film świetnie obsadzony i zagrany – a wcielający się w Witolda Jonathan Gen?t, choć znany bardziej francuskim miłośnikom teatru niż światowemu kinu, zapowiada się naprawdę obiecująco.

Kadr z filmu "Kosmos", reż. Andrzej Żuławski, 2015.

Kadr z filmu Kosmos, reż. Andrzej Żuławski, 2015.

Po szalonym Kosmosie powinien przyjść czas na ochłonięcie i spokój… Ale Króliczek (Funny Bunny) wcale nie wprowadził mnie z powrotem na wody nudy i normalności. To przeuroczy, chociaż momentami niełatwy film, w którym każde z trójki bohaterów jest na swój sposób osobliwe. Niezbyt poukładany życiowo Gene cały czas próbuje sypiać na kanapie w mieszkaniu byłej żony i jej nowego partnera, a w ciągu dnia snuje się od drzwi do drzwi, próbując edukować społeczeństwo na temat dziecięcej otyłości. Pewnego dnia puka do drzwi kogoś, kto przedstawia się jako Titty (Cycuszek) – samotnego i niedostosowanego społecznie młodego chłopaka zakochanego w dziewczynie z internetu… wyłudzającej od niego pieniądze na leczenie swojego uroczego króliczka. Obaj panowie postanawiają ją odwiedzić, ale na miejscu okazuje się, że dziewczyna skrywa mroczny sekret… Byłam gotowa ogłosić Króliczka swoim sobotnim faworytem… ale jak się zaraz przekonacie, coś innego od pierwszego wejrzenia skradło moje serce.

Zanim jednak o tym, jeszcze krótki przystanek przy Lecie Sangaile – litewskiej propozycji traktującej o dojrzewaniu, pierwszej miłości i poszukiwaniu swojej drogi w życiu. Jak na to, że niewiele mam wspólnego z litewskim kinem, Lato Sangaile okazało się doświadczeniem dość ciekawym. Choć muszę jednocześnie przyznać, że chyba w końcu wyrosłam z opowieści o nastolatkach i ich pierwszych miłosnych rozterkach.

Wreszcie – zupełnie niespodziewana wisienka na sobotnim filmowym torcie. Dziewczyny śmierci czy też Final girls to obraz, którego nie spodziewałabym się na tego typu festiwalu… Ale w tym roku Off Camera prezentuje sekcję poświęconą horrorom, a właściwie filmom balansującym na ich granicy. Final girls przyciągnęły moją uwagę głównie dwoma nazwiskami, które dobrze znam z seriali, a które chętnie zobaczyłabym w jakiejś innej odsłonie – Nina Dobrev, znana szerzej jako Elena Gilbert z nieszczęsnych Pamiętników Wampirów oraz Alexander Ludwig aka Björn Ironside, syn Ragnara Lothbroka w moich ukochanych Wikingach.

Kadr z filmu "Final girls", reż. Todd Strauss-Schulson, 2015.

Kadr z filmu Final girls, reż. Todd Strauss-Schulson, 2015.

Nie spodziewałam się wiele po tym filmie… a okazuje się, że dostałam prawdziwe arcydzieło, przynajmniej w swoim gatunku. Final girls to bowiem coś pomiędzy pastiszem a hołdem oddanym slasherom – delikatnie mówiąc różnej jakości horrorom, których punktem wspólnym jest obficie tryskająca krew i maniak wymachujący maczetą czy innym ostrym narzędziem.

Jeśli komukolwiek przyszła tu do głowy cokolwiek obleśna seria Strasznych filmów – nie tędy droga. W Final girls udało się twórcom osiągnąć coś niesamowitego: sięgając po rozwiązania rodem z horrorów klasy B i motywy z banalnych filmów o amerykańskich nastolatkach, Todd Strauss-Schulson i jego ekipa zabierają nas w szaloną, absurdalną, przezabawną i zaskakująco inteligentną podróż.

Dziewczyny śmierci śmiało pogrywają sobie z konwencjami, a idzie im to bardzo sprawnie chyba dlatego, że mamy tu do czynienia z filmem w filmie. Matka głównej bohaterki była kiedyś aktorką i u progu kariery zagrała w wyjątkowo tandetnym horrorze Krwawa Jatka – a ten był tak zły, że szybko stał się kultowy. Na skutek pewnego niefortunnego splotu wydarzeń podczas kinowego seansu nasza bohaterka przechodzi przez ekran i razem z czwórką znajomych dostaje się do środka rzeczonego filmu… reszta byłaby już tylko grą o przeżycie… gdyby nie to, że jest po prostu rozbrajająco zabawna. Z ręką na sercu przyznaję – nie śmiałam się tak od czasu Strażników Galaktyki.

Tak oto pierwsze dwa dni zupełnie poważnego festiwalu zdominował mi film zupełnie niepoważny. Strach się bać, co będzie dalej 😉

Przeczytaj także: