Zwykle uświadczyć jakiś islandzki film w polskich kinach jest naprawdę trudno. A tak się jakoś dziwnie złożyło, że w ostatnich dniach mieliśmy okazję oglądać nie jeden, a dwa filmy z Islandii, które niemal równocześnie pojawiły się na naszych ekranach. I bardzo szybko zaczęły znikać przytłoczone masą oscarowych premier i kolejnymi seansami Planety Singli, którą polskie kina będą wałkować chyba aż do czerwca… Dlatego orientujcie się, póki możecie – bo oba obrazy zdecydowanie warte są zobaczenia.
Barany. Islandzka opowieść, reż. Grímur Hákonarson, 2015.
Barany były islandzkim kandydatem do Oscara, nie udało im się co prawda znaleźć nawet na krótkiej liście 9 wstępnie wybranych filmów, ale to w niczym im nie umniejsza. Chyba.
Poznajemy tutaj dwóch braci trudniących się hodowlą owiec, zwierząt uważanych zresztą za narodową islandzką dumę (według różnych szacunków na małej Islandii żyje 4 razy więcej owiec niż ludzi!). Obaj panowie mieszkają o krok od siebie, a jednak od kilkudziesięciu lat nie zamienili ze sobą słowa. To jednak wkrótce będzie musiało się zmienić, bo w stadzie jednego z braci wykryto przypadki wyjątkowo zaraźliwej choroby i wszystkie owce w okolicy będzie trzeba ubić…
Jak łatwo się domyślić, ktoś tak uparty, by nie rozmawiać z własnym bratem przez kilkadziesiąt lat, nie odda bez walki owiec, które są sensem jego życia. Barany to tytuł uroczo wieloznaczny – i w ogromnej mierze odnosi się do samych upartych braci.
Iście po skandynawsku zabawna historia o determinacji i skomplikowanych rodzinnych relacjach. Przy okazji też to film, który wygrał mój osobisty plebiscyt na najbardziej niespodziewane (we wszystkich tego słowa znaczeniach) zakończenie ostatnich lat.
Fúsi, reż. Dagur Kári, 2015.
Fúsi to z kolei dramat w pełnym tego słowa znaczeniu. Na swój sposób piękna i poruszająca zupełnie antyromantyczna historia jest niczym odtrutka na falę niezbyt błyskotliwych komedii o miłości.
Tytułowy bohater jest czterdziestoletnim samotnym i bardzo otyłym mężczyzną, którą wciąż mieszka z matką i jej chłopakiem. Prowadzi uporządkowane, ale przygnębiająco ubogie życie. Pracuje na lotnisku, gdzie dorośli koledzy gnębią go, jakby nie wyszli jeszcze z podstawówki… Wieczory spędza głównie ze swoim jedynym kolegą, przy pomocy miniaturowych czołgów odgrywając słynne bitwy drugiej wojny światowej. Pod maską wycofanego, przestraszonego i trochę dziecinnego faceta ukrywa się jednak bardzo wrażliwy człowiek o ogromnym, dobrym sercu.
Życie Fúsiego zatrzęsie się w posadach, kiedy ten spotka na swojej drodze całkiem sympatyczną kobietę. W krótkim czasie będzie mu dane poznać najróżniejsze odcienie miłości – ale kto spodziewa się sztampowych zagrań jak z hollywoodzkiego scenariusza, niech wraca na drugą stronę wielkiej wody. Islandzki Fúsi niedaleko pada od jabłoni skandynawskiego kina: trudnego, trochę mrocznego, częściej wywołującego łzy współodczuwania niż tandetnego wzruszenia. Z Fúsim trudno się nie wzruszyć, ale mimo całego swojego ciężaru jest w tym filmie zaskakująca doza optymizmu.
Warto ugryźć ten kawałek Islandii – z jednej strony nieco egzotyczny farmerskiej historii „baranów” hodujących owce, z drugiej bardzo uniwersalny w postaci Fúsiego. Oba filmy łączy zresztą coś więcej niż klimat i miejsce produkcji. W obu obrazach mamy okazję zobaczyć Gunnara Jónssona, który zwłaszcza w Fúsim buduje naprawdę poruszającą rolę. Z czystym sercem polecam!