Margaret Atwood przeżywa ostatnio renesans popularności. I to nie byle jaki, bo oprócz szumu wokół nowych wydań Opowieści podręcznej szturmem bierze też telewizję. W samym 2017 roku pojawiły się dwa seriale na podstawie jej powieści. O, nie bójmy się tego słowa, wstrząsającej Opowieści podręcznej pisałam już kiedyś w ramach cyklu #FeministFriday, a niedawno Netflix uraczył nas adaptacją kolejnego tekstu Atwood – miniserialem Grace i Grace (Alias Grace).
O ile Opowieść podręcznej zabierała nas w ponurą wizję przyszłości, tym razem sięgamy w przeszłość i to w dodatku udokumentowaną. Atwood w swojej powieści, a za nią producentka serialu Sarah Polley sięgają po historię Grace Marks, XIX-wiecznej pokojówki oskarżonej i skazanej za rzekome morderstwo swojego pracodawcy i jego gosposi. Czy Grace rzeczywiście była winna tej zbrodni? Do dziś tak naprawdę nie wiadomo. Sami możemy spróbować to ocenić, słuchając, jak Grace opowiada historię swojego życia psychiatrze pragnącemu pomóc w jej ułaskawieniu.
Serial świetnie na tej historycznej niewiedzy bazuje, pogrywa z nami, każe nam wątpić raz w winę, innym razem w prawdomówność bohaterki. Czy to cnotliwa, łagodna kobieta przypadkiem wplątana w morderczą intrygę? Wytrawna psychopatka, manipulująca wszystkimi wokół? Dziewczyna opętana przez ducha przyjaciółki? Kobieta dotknięta rozszczepieniem osobowości albo głęboką amnezją? Ofiara wieloletnich nadużyć i przemocy w rodzinie, miejscu pracy, instytucjach? A może po prostu patologiczna kłamczyni? Na co właściwie patrzymy – szczerą spowiedź bohaterki czy perfidny spektakl? Zagrana przez Sarah Gadon Grace jest tak niejednoznaczna, że podczas oglądania trudno pozbyć się niepokoju pełzającego gdzieś po karku.
I choć pytanie, czy Grace rzeczywiście jest morderczynią, nie opuszcza nas przez cały serial, historia tej zbrodni i skazanej za nią pokojówki wydaje się być dla Atwood zaledwie pretekstem do opowiedzenia o czymś jeszcze – o wszechobecnej, wrośniętej w system jak niszczący rak przemocy i opresji wobec kobiet, o ich fatalnym położeniu i roli społecznej w XIX wieku, ale pośrednio także o ich dzisiejszych problemach, bo choć jako społeczeństwo uważamy się za tak cywilizowanych, w niejednym obszarze wciąż dwustuletnia słoma wychodzi nam z butów.
Być kobietą w czasach Grace Marks, zwłaszcza taką niemającą tyle szczęścia, by urodzić się w rodzinie z wyższych sfer, oznaczało w zasadzie jedno: przekleństwo. Życie pełne przemocy, strachu i poniżenia. Męża, który na skutek umowy kupna-sprzedaży szumnie zwanej ślubem nabył niezbywalne prawo do tłuczenia cię za to, że żyjesz. Ojca, który jako twój stwórca ma prawo cię macać. Pracodawcę, któremu wydaje się, że razem z usługą sprzątania automatycznie nabył też prawa do dalece bardziej intymnych usług. Porody kończące się śmiercią. Aborcje kończące się śmiercią. Niechciane ciąże kończące się śmiercią… samobójczą, w obronie własnego albo i czyjegoś „dobrego imienia”. Nieśmiertelny podział na dwa gatunki kobiet: dziwki i dziewice. Brud, krew, łzy i świat, w którym nigdy nie można się czuć bezpiecznie.
Margaret Atwood nie cacka się ze swoimi czytelnikami, tak jak z widzami nie cacka się Grace i Grace, a z milionami kobiet na tej planecie wciąż nie cacka się świat. Może i niektóre z nas żyją trochę czyściej, trochę bardziej kolorowo, mamy trochę więcej praw, trochę rzadziej wyrzucają nas z pracy na bruk za „zrobienie sobie brzucha”. Ale naiwnością byłoby udawać, że w takiej czy innej formie nie odziedziczyłyśmy choć części problemów po Grace Marks i współczesnych jej kobietach przemielonych przez koła historii.
Czy Grace jest ofiarą systemu? Może. A może jest pospolitą morderczynią. Jakakolwiek nie byłaby prawda o niej samej, jej historia stała się punktem wyjścia do opowiedzenia prawdy o życiu milionów kobiet. Już samo to wystarczyłoby do polecenia tego serialu – ale on poleca się sam. Świetnie zagrana główna rola, niepokojąca nutka tajemnicy, klimatyczna scenografia i kostiumy – Grace i Grace nie jest może serialem, który ogląda się dla „przyjemności”, ale to zdecydowanie produkcja, która robi wrażenie.