W życiu już nie wsiądę do samolotu. Z takim oto postanowieniem na resztę życia zostawił mnie wczorajszy seans Bez lęku Petera Weira.
Różne rzeczy można pewnie o tym filmie powiedzieć… Oglądałam go z nastawieniem na tematykę stresu pourazowego i mówiąc szczerze, dostałam dokładnie to, co mi obiecano – historię człowieka, który przeżył katastrofę lotniczą i jego zmagań ze stresem pourazowym, a może raczej zmagań otoczenia z tym jego stresem, bo przecież na pozór, na pierwszy rzut oka to nie sam bohater cierpi, a wszyscy wokół niego, przez niego.
Gdyby jeszcze podać widzom tę opowieść w wersji trochę mniej… po amerykańsku i bez charakterystycznego robienia wszystkiego z odrobinę patetycznym przytupem, film byłby pewnie świetny. Cóż jednak możemy poradzić? Kino amerykańskie jakie jest, każdy widzi i choćbyśmy nawet bardzo chcieli, nie pozbawimy go przecież jego najwyraźniejszych rysów…
Z tym hollywoodzkim patosem w ogóle sprawa jest zabawna – ciężko z nim żyć, ale bez niego też się raczej nie da. Czasem przecież sami o niego prosimy, czasem przecież tak nam wybornie smakuje… I chyba tylko komuś po tamtej stronie kamery trudno jest zrozumieć, że nie każde danie można nim z sukcesem przyprawić…
Niemniej jednak film Weira ma całkiem sporo zalet. Za największą zdecydowanie można uznać końcówkę, która wprost wbija w fotel. I nie, nie mówię tu o ostatnich sekundach filmu (Hollywood, Hollywood…! uwaga na odruch wymiotny!), ale o scenie samej katastrofy – naprawdę robi wrażenie, mimo że ani kropla krwi się nie przelewa. Na całe szczęście film powstał w 1993 roku, to jeszcze nie nasza przecudowna, krwawa estetyka i może właśnie to stanowi siłę tej sceny – nic nie odwraca uwagi od emocji, tryskająca we wszystkie strony czerwona ciecz nie przyćmiewa napięcia, grozy, strachu…
O, tak. To jest scena, która robi wrażenie. Do tego stopnia, że ja już chyba nigdy nigdzie nie polecę.