Od pewnego czasu po internecie krąży taki żart-pytanie: czy żeby zrozumieć, co się dzieje w filmie Spider-Man: Bez Drogi Do Domu (No Way Home), trzeba najpierw obejrzeć Spider-Mana 1, 2, 3, 1, 2, 1 i 2? Otóż, moje drogie Pajączki, trzeba. Obowiązkowo. [Przy tym filmie każde niewinne pół zdania może być spoilerem, więc czytacie na własną odpowiedzialność, choć staram się nie zdradzać niczego, czego nie ma w zwiastunach].
Nie tyle chodzi o zrozumienie, co się dzieje, bo film Jona Wattsa całkiem sprawnie radzi sobie z krótkim przypomnieniem, co doprowadziło Spider-Mana granego przez Toma Hollanda do miejsca, w którym rozpoczyna się akcja, całkiem zgrabnie też wyjaśnia, kto był kim w poprzednich seriach filmów o Człowieku-Pająku, i jak to się stało, że złoczyńcy z filmów, w których główne role grali Tobey Maguire i Andrew Garfield, nagle pojawiają się w MCU. Raczej chodzi o to, że No Way Home jest prawdziwym hołdem złożonym poprzednim seriom o Pajączku. Pełno, naprawdę pełno w nim nawiązań – są cytaty wizualne i te żywcem wyjęte z dialogów, są podobne lokacje, zdarzenia i przede wszystkim momenty, kiedy No Way Home wchodzi w bardzo interesujący dialog ze swoimi poprzednikami, daje miejsce, by wybrzmiały emocje, na które być może nie zawsze wystarczyło w nich miejsca, odgrywa kluczowe sceny i pozwala im się inaczej rozegrać, oferuje bohaterom chwile zrozumienia, oczyszczenia, niekiedy nawet odkupienia. Ten dialog z poprzednimi wersjami jest rzeczą piękną – i szkoda byłoby go przegapić. W wielu miejscach to właśnie ten dialog sprawia, że się śmiejemy, że płaczemy, że wstrzymujemy oddech bardziej niż zwykle, wreszcie – że krzyczymy i klaszczemy z radości. Marvel przyzwyczaił nas do tego, że bierze materiał źródłowy i bardzo swobodnie sobie z nim poczyna, tworząc coś zupełnie nowego – tyle że tutaj, bardziej nawet niż komiksy, materiałem źródłowym są w zasadzie poprzednie filmowe wcielenia Spider-Mana.
Podejmujemy akcję tam, gdzie skończył się drugi odcinek serii sygnowanej twarzą Toma Hollanda – tożsamość Spider-Mana zostaje ujawniona całemu światu, a to powoduje rozmaite problemy, od osobistych po nagłe kontakty z rządowymi służbami. Przytłoczony sytuacją Peter Parker szuka pomocy u starszego kolegi z Avengers, czyli, jak dowiadujemy się już ze zwiastunów, prosi Doktora Strange’a o rzucenie zaklęcia, które sprawi, że wszyscy zapomną, kto kryje się pod maską Spider-Mana. Coś jednak idzie spektakularnie nie tak i zamiast naprawić sytuację, zaklęcie otwiera wrota do multiwersum, sprowadzając do MCU bohaterów znanych z poprzednich adaptacji komiksów o Pajączku (i kładąc fundamenty pod nowy film o Doktorze Strange’u). Powracają więc Alfred Molina jako Doktor Octopus, Willem Dafoe jako Zielony Goblin, Jamie Foxx jako Elektro, Rhys Ifans w roli Jaszczura i Thomas Haden Church w roli Sandmana. Pięciu przeciwników na raz to już i tak całkiem sporo jak na możliwości maturzysty, nawet zawzięcie wspieranego przez ukochaną i najlepszego kumpla… Kiedy dodatkowo Peter Parker postanawia sprzeciwić się smutnemu przeznaczeniu gości z innych wymiarów, sprawy ostro się komplikują, a moralne przesłanie znacząco różni się od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w superbohaterskim kinie… Jest za to dużo akcji, dużo humoru spod znaku MCU i zaskakująco dużo wzruszeń.
To, że MCU jest jednym wielkim filmowym serialem, jest oczywiste od bardzo dawna, ale No Way Home wynosi tę serialowość na zupełnie nowy poziom – i to ma swoje konsekwencje. Najnowsza produkcja sięga już nie tylko do poprzednich filmów obecnego suprerbohaterskiego uniwersum, ale też, a może przede wszystkim, do bytów, które do tej pory wydawały się odrębne. I tak jak we wciągającym serialu, sowicie nagradza emocjonalnie przede wszystkim swoich najwierniejszych fanów, którzy widzą powiązania pomiędzy odcinkami i od dobrych kilku epizodów z wypiekami na twarzy debatują na temat tego, co się może wydarzyć – a nawet planują ogólnoświatowy bunt, jeśli nie wydarzy się to, czego pragną. Dla bardziej przygodnego, mniej zaangażowanego w temat widza to już nie będzie to samo – a film odarty z tej całej warstwy gratyfikacji dla największych fanów może wylądować gdzieś na średniej półce.
Bardzo trudno pisze się tak, by nie zepsuć nikomu zabawy, o filmie, który z jednej strony był najpilniej strzeżoną tajemnicą ostatnich lat, a z drugiej na długo przed premierą wydawał się pod pewnymi względami oczywisty i przewidywalny, bo tak wiele osób miało wobec niego tak wiele bardzo konkretnych oczekiwań. Nawet bardzo oględne wspominanie tym, czy te oczekiwania zostały spełnione, czy też nie, osobie średnio zaznajomionej z tematem ekranowych adaptacji Spider-Mana powiedzą i tak więcej, niż by chciała. Ale coś muszę o nim napisać, więc… Powiem tak: No Way Home jest filmem niesamowicie emocjonującym i przynoszącym dziką satysfakcję, przynajmniej osobom, które orientują się w poprzednich podejściach do adaptacji Spider-Mana. To film, który oceniany w oderwaniu od całego dwudziestoletniego kontekstu prawdopodobnie nie jest najsolidniejszą produkcją, ani spośród trylogii Toma Hollanda, ani na tle całej Pajączkowej Trójki. Ale zdecydowanie jest filmem, który z miejsca ląduje na samym szczycie listy ulubionych. Przyznam, że niewiele mam do powiedzenia o technicznej warstwie filmu, bo dość mocno przesłaniało mi ją bardzo precyzyjne dawkowanie momentów WOW… Ale też trochę mam wrażenie, że to właśnie nie techniczne i scenariuszowe arcydzieło było celem twórców, a raczej już w założeniach kultowy film skierowany do największych fanów Spider-Mana. I to film, który tę swoją kultowość dowozi od pierwszej do ostatniej minuty. Ostatnio takie żywe reakcje (własne i reszty publiczności) widziałam chyba podczas Avengers: Endgame – i to całkiem sporo mówi o poziomie epickości poszczególnych scen.
Jeśli superbohaterskie kino jest serialem, to No Way Home zdecydowanie jest emocjonującym finałem sezonu. Tym bardziej, że pod wieloma względami jest to finał – finał licealnej trylogii z udziałem Toma Hollanda (aktor ma ponoć jeszcze powrócić jako Spider-Man, ale chyba już w uniwersum budowanym przez Sony), symboliczne domknięcie wątków z poprzednich serii, swoista celebracja postaci Spider-Mana. I gdzieś w tym zamknięciu pewnego rozdziału pobrzmiewają też słodko-gorzkie nuty – ale to znów jest odwołanie do przeszłości, bo przecież wszystkie serie o Spider-Manie kończą się w takich mieszanych emocjach.
Myślę, że na tym etapie wiecie już, co macie robić… Pochłonąć wszystkie siedem dotychczasowych filmów o Spider-Manie, a potem popędzić do kina na No Way Home. Wczuć się w rolę fanów Pajączka i bawić się tak dobrze, jak nie bawiliście się już bardzo dawno temu!