Nie będę ukrywać – kiedy parę miesięcy temu pojawiły się informacje, że do kin ma wreszcie wejść Człowiek, który zabił Don Kichota… nie wierzyłam, że do tego dojdzie. Osobiście czekałam na ten film od ponad dziesięciu lat, od momentu, kiedy w liceum przygotowywałam na zajęcia obszerną biografię Johnny’ego Deppa (a to on miał wtedy grać główną rolę) i zaciekawiła mnie historia filmu, nad którym rzekomo ciąży klątwa. Terry Gilliam z niezliczonymi przeszkodami próbował bowiem kręcić swoją opowieść o Don Kichocie przez ostatnich 25 lat, a może i dłużej, bo pomysł narodził się ponoć już w 1989 roku.
Zmienne nastoje producentów, rozchwytywani i zbyt zajęci aktorzy, pogoda złośliwie niszcząca sprzęt i scenografię, trudne do zebrania, a potem wycofywane fundusze, procesy sądowe o prawa do nagranych przed laty fragmentów, a nawet zgony aktorów – wszystko to przez lata skutecznie utrudniało ukończenie filmu, a i na ostatniej prostej krążyły plotki, że Człowiek, który zabił Don Kichota może ostatecznie nie trafić do szerokiej dystrybucji. Wydawało się, że ten film jest jak prywatna walka Gilliama z wiatrakami… A jednak – Terry Gilliam z La Manchy pokonał swojego potwora i efekty ponad 25 lat zmagań z nieprzychylnym losem możemy podziwiać na ekranach kin. Nie wiem, co czuje reżyser, ale ja dalej jestem nieco tym faktem zdumiona.
Człowiek, który zabił Don Kichota opowiada o dość znudzonym reżyserze reklam, Tobym Grisini (Adam Driver), który trafił na plan zdjęciowy w Hiszpanii, niedaleko miejsca, gdzie przed laty, jeszcze pełen zapału i ideałów, kręcił swój dyplomowy film o Don Kichocie. Gdzieś pomiędzy znudzeniem i kłopotami na planie Toby postanawia odwiedzić znajome zakątki i sprawdzić, co słychać u jego dawnych aktorów. Kiedy spotyka Javiera, odtwórcę roli Don Kichota (Jonathan Pryce), okazuje się, że ten poczciwy starszy pan naprawdę uwierzył, że jest błędnym rycerzem, i na granicy jawy i obłąkania od lat krążył po okolicy, aż stał się lokalną atrakcją turystyczną. Javier-Don Kichot rozpoznaje w Tobym swego wiernego giermka Sancho – i tak zaczyna się szalona i zabawna wędrówka ku przygodzie, w której jawa, sen, wyobraźnia i scenariusz filmowy przeplatają się ze sobą tak ściśle, że niekiedy trudno odróżnić jedno od drugiego.
Jest w Człowieku, który zabił Don Kichota chyba całkiem sporo historii powstawania samego filmu – pomiędzy przygodami bohaterów Gilliam wplata odniesienia do trudności, jakich sam doświadczał przez ostatnich 25 lat. Ale nie tylko to zdradza, jak długo i z iloma przeróbkami ten film powstawał. Scenariusz miewa momenty świetne, ale i sporo słabszych. Trochę wręcz widać, że przepisywano go dziesiątki razy, bo najlepiej wypada to, co jest zrębem opowieści i jej esencją. Nadbudowane na tym elementy, które Gilliam kilkukrotnie przepisywał, za każdym razem, by dostosować scenariusz do aktualnych realiów i nawiązać do bieżących problemów społeczno-politycznych, bywają już wyraźnie słabsze.
Film jest troszeczkę nierówny, ale nie mogę powiedzieć, żeby to bardzo psuło seans. Część widzów może tego nawet nie zauważyć, bo konstrukcja filmu jest na tyle szalona, chaotyczna i nieoczywista, że łatwo pewne rzeczy zamaskować pod kolejnymi zwrotami akcji. Nieoczywistość jest zresztą sporą zaletą Człowieka, który zabił Don Kichota – przynajmniej dla mnie, choć rozumiem, że niektórych może to razić – niejasne granice między jawą, wyobraźnią i planem filmowym zostawiają sporo miejsca do interpretacji, a i sam seans czynią ciekawszym.
Czy Człowiek, który zabił Don Kichota to film, na który warto było czekać 25 lat? Na pewno nikt Gilliamowi nie odmówi, że jest to dzieło jego życia – i to niezależnie od tego, jak plasuje się w hierarchii jego dotychczasowych filmów… A niekoniecznie brata się z arcydziełami. Po tylu latach czekania, nieustannych plotek i przy takiej aurze tajemniczości, jaka roztaczała się wokół filmu, nad którym rzekomo ciążyła „klątwa”, prawdopodobnie każdemu możliwemu efektowi pracy Gilliama trudno byłoby sprostać oczekiwaniom… Koniec końców, wyszedł z tego wszystkiego jednak całkiem miły, zabawny, rozrywkowy i dobrze zagrany film, do którego z chęcią jeszcze kiedyś wrócę.