Czekając na Wiedźmina

by Mila

Trudno powiedzieć, czy to wszystkim zainteresowanym w proces powstawania Sezonu burz udało się utrzymać całą rzecz w tajemnicy, czy też może to wina mojej uśpionej czujności i tysiąca absorbujących spraw, przez które ewidentnie przestałam śledzić na bieżąco poczynania mojego guru… Nie ulega jednak żadnej wątpliwości, że wiadomość o premierze nowego tomu opowieści z Wiedźminem w roli głównej spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. I wcale nie jestem pewna, czy napełniła mnie radością.

Jeśli bowiem należy oceniać mężczyznę po tym, jak kończy, a nie jak zaczyna, to w przypadku Sapkowskiego wnioski nasuwać się mogą różne. Nie zawsze zresztą zbyt korzystne dla autora. Sapkowski zaczyna i kończy rewelacyjnie, jeśli w grę wchodzą krótkie dystanse. Opowiadania, epizody, krótkie formy wszelakie – tak, tak, po stokroć tak! Kiedy jednak trzeba historię pociągnąć dłużej, rozbudować, w każdym calu dopieścić… Oj, bywa różnie.

Z cyklem o Wiedźminie stało się niestety mniej więcej to, co spotyka większość seriali. W miarę upływu czasu i wyczerpania pomysłów trzeba wszak czymś zapełnić kolejny odcinek i kolejną książkę, inspiracji szukając już gdzie popadnie… Mamy więc dziesiątki seriali, w których okazuje się, że mój mąż wcale nie jest moim mężem, ale cioteczną babcią stryjka mojej matki, że sama jestem swoim własnym ojcem, bratem i dziadkiem, że akcja nagle cofa się o dwa tysiące lat tylko po to, żeby za chwilę wyskoczyć o trzy miliony w przyszłość… I mamy Wiedźmina. Wiedźmina, który – może i całkiem stylowo, ale jednak – klątwy rozciągnięcia w czasie nie uniknął i popłynął z fabułą trochę za bardzo i w dziwnych dość kierunkach.

Kiedy się kocha coś tak bardzo, można sobie chyba pozwolić na kilka gorzkich słów. Wszyscy przecież wiemy, że czegokolwiek by Sapkowski z wiedźminem nie wyczyniali, i tak znajdą schronienie na mojej półce. Zawsze. Bez względu na wszystko. Jak się coś kocha tak bardzo, to i lęków nie da się przecież uniknąć… Zwłaszcza, że szanowny pan wiedźmin nie raz i nie dwa do szału już mnie zdążył doprowadzić, zostawić w głębokim niedowierzaniu czy nawet – ach, jak to bolało! – rozczarować.

Siedzę więc tak sobie cicho i się niecierpliwię. Denerwuję. Niepokoję. Próbuję przewidywać. Zgadywać. Cieszę się i drżę ze strachu jednocześnie. Z namaszczeniem niemal wdycham zapach bzu i agrestu. Wypowiadam własne ostatnie życzenia. Wszystko w oczekiwaniu na środę i wyprawę do księgarni. Wszystko w oczekiwaniu na wytęskniony (choć niespodziewany) powrót mojego wiedźmina.

Przeczytaj także: