Na wstępie z góry ostrzegam – jestem totalnym anglofilem.
Dlatego też dział dotyczący seriali rozpocznę pozycją absolutnie obowiązkową dla każdego anglofila na jego długiej liście rzeczy, które koniecznie musi zrobić przed śmiercią.
Poznajecie tego pana na zdjęciu? Nie, to nie Jaś Fasola. To Rowan Atkinson, który tym razem nie będzie do was stroił głupich min. Zamiast tego, wraz z kilkoma równie rozpoznawanymi kolegami po fachu (m. in. Hugh Laurie, Stephen Fry, Miranda Richardson), zabierze was w przekomiczną wyprawę poprzez dzieje Wielkiej Brytanii.
Czarna Żmija to serial, którego kolejne sezony rozgrywają się na przestrzeni kilku epok. Mamy więc Wojnę Dwóch Róż, Anglię pod rządami Elżbiety I, przełom XVIII i XIX wieku, a w końcu i pierwszą wojnę światową. Co łączy ze sobą tak odległe od siebie okresy? Odpowiedź jest zarazem prosta, jak i zaskakująca: bohaterowie. W pierwszym sezonie poznajemy tchórzliwego księcia Edmunda „Czarną Żmiję” (Rowan Atkinson), który zmuszony jest rozpocząć walkę o należne mu na kartach historii miejsce, kiedy zupełnie przypadkowo zostaje uwikłany w zamieszanie wokół sukcesji tronu królewskiego. Edmund z pewnością nie przeżyłby nawet dnia, gdyby nie miał obok siebie wyjątkowo przebiegłego służącego, Baldricka (Tony Robinson) oraz wyjątkowo nierozgarniętego, ale za to ślepo posłusznego Lorda Percy’ego (Tim McInnerny). Jednak, jak dowiadujemy się w następnym sezonie, Edmundowi, podobnie jak i jego kompanom, udało się przeżyć na tyle długo, by doczekać się potomków. Tych oto trzech towarzyszy rozpoczyna bowiem trwające przez wieki rody, których kolejni przedstawiciele stają się bohaterami następnych sezonów serialu. Bardzo ładnie podsumowali to sami bohaterowie w jednym z odcinków specjalnych: There’s always going to be a Blackadder, there’s always going to be a Baldrick, and individuals are always going to have the power to change time.
Czarna Żmija to nie tylko historia Wielkiej Brytanii w łatwej do przyjęcia pigułce, to także potężna dawka typowego angielskiego humoru. Z tego prostego powodu mogę was, drodzy bracia anglofile, zapewnić, że będziecie zachwyceni. Bez wątpienia. I nie muszę nawet wychwalać pod niebiosa aktorstwa Atkinsona czy Laurie – jeśli mieliście zostać przekonani, zapewne zostaliście przekonani i bez tego. Do wszystkich tych jednak, którzy dostają odruchu wymiotnego na widok Jasia Fasoli czy Latającego Cyrku Monty Pythona, stanowczo apeluję: omijajcie Czarną Żmiję szerokim łukiem.