Jak zrobić film wyjaśniający przyczyny krachu światowych rynków finansowych tak, żeby przeciętny widz nie tylko nie zanudził się na śmierć, ale i choć mniej więcej zrozumiał, o co właściwie chodzi w skomplikowanych machinacjach bankierów? Nikt raczej nie ma wątpliwości, że nie jest to proste zadanie…
Ale nie jest to też zadanie niewykonalne – i całkiem chyba udanej próby podjął się niedawno Adam McKay w swoim filmie Big Short. Nie jest to co prawda produkcja, która w dwie godziny zrobi z widzów ekspertów od ekonomii… Ale na pewno udaje jej się widza zainteresować i wciągnąć w wir wydarzeń. A przy tym film daje mu też przynajmniej iluzję zrozumienia tego, co próbują osiągnąć bohaterowie. A to już naprawdę dużo.
Śledzimy tutaj losy kilku facetów, którzy byli na tyle spostrzegawczy, by na długo przed załamaniem się rynków przewidzieć krach z początku XXI wieku i dostrzec w nim szansę na ogromne zyski. Nie zamierzam udawać, że jestem w stanie powiedzieć na temat fabuły coś bardziej szczegółowego czy merytorycznego. Co nieco mogę jednak powiedzieć o formie – bo pod tym względem Big Short robi się naprawdę ciekawy.
Twórcy dobrze wiedzieli, że będą musieli nieźle kombinować, żeby przez ponad dwie godziny utrzymać uwagę laika, dla którego większość terminów i działań przewijających się na ekranie będzie cokolwiek niezrozumiała. Dlatego nie szczędzą mniej lub bardziej eksperymentalnych przerywników, które znacznie film ubarwiają. Przede wszystkim sięgnęli po ruch do mistrzostwa opanowany przez Franka Underwooda – i w kilku miejscach wprowadzają narratora, który zwraca się bezpośrednio do widza. Sprytnie też przewidują, w których miejscach widz traci orientację w temacie i cierpliwość – i jakby w odpowiedzi na nasze „o czym oni w zasadzie mówią??” na ekranie pojawiają się zupełnie niespodziewane sławne osoby i w równie niespodziewanych okolicznościach łopatologicznie tłumaczą co bardziej skomplikowane terminy. Sporo jest tu wstawek imitujących teledysk, sporo przerywników z cytatami, a ścieżka dźwiękowa przetykana jest popularnymi i mocno energetycznymi utworami.
Wszystko to razem tworzy wyjątkowo chaotyczną całość. Z jednej strony wytężamy umysł, żeby nadążyć za mocno specjalistyczną i najeżoną trudnymi słowami opowieścią bankiera, z drugiej co kilka kroków film daje nam odetchnąć i karmi nas barwnymi zdjęciami, humorystycznymi wstawkami, teledyskowym montażem. O dziwo, cały ten chaos jest jednak sporą zaletą filmu.
Równie dużym plusem są kreacje aktorskie. Big Short jest filmem naprawdę dobrze zagranym, zwłaszcza przez (nigdy nie sądziłam, że to powiem) Steve’a Carella, ale i nominowanego za rolę drugoplanową Christiana Bale’a, wybitnie przekonująco aspołecznego w swojej roli ekscentrycznego i chyba zresztą dotkniętego zespołem Aspergera neurologa, który dojrzał bańkę na rynku nieruchomości, kiedy wszyscy inni byli jeszcze zbyt zajęci nie zawsze chyba świadomym zarabianiem na niej dużych pieniędzy.
Jest w tym filmie jeszcze co najmniej jedna dobra rzecz… fakt, że nikt tu nie próbuje prawić morałów ani zwalać na nikogo winy. Nie ma tu mrocznych czarnych charakterów w postaci chciwych bankierów najwyższego szczebla. Chciwi są wszyscy, cały system jest wadliwy, a za katastrofę odpowiedzialny będzie tak pazerny geniusz cynicznych bankowców, jak i niefrasobliwość, żeby nie powiedzieć, głupota przeciętnego obywatela. W Big Short Ameryka wcale nie jest najwspanialszym państwem na świecie, nikt jej tu nie próbuje patriotycznie wybielać ani usprawiedliwiać. Patrzymy na nią taką, jaka jest i jaki jest świat – pełen ludzi napędzanych rządzą posiadania, sięgania coraz wyżej i dalej, bez względu na konsekwencje.
Jakkolwiek w pierwszej chwili trudno być przekonanym, że Big Short będzie choć trochę przystępny, ciekawy, nie mówiąc już o dobrej zabawie… to jakimś cudem jednak ten przedziwny eksperyment chyba się udał. I choćby dlatego warto ten film zobaczyć.