To koniec pewnej ery – Avengers: Endgame właśnie podbija kina, a wraz z tym filmem dobiega końca ważny etap w historii superbohaterskiego kina. Finał Sagi Nieskończoności, bo tak teraz nazywają się pierwsze trzy fazy MCU, wzbudza wśród widzów ogromne emocje, czemu trudno się dziwić – w końcu dla niektórych to ukoronowanie 11 lat życia i coraz bardziej emocjonalnych relacji z bohaterami. Ale jak wypada sam film? Czy jest się czym zachwycać i do czego przyczepić? W tym pełnym wielkich spoilerów tekście w punktach rozliczam plusy i minusy Avengers: Endgame. [Bezspoilerową recenzję możecie przeczytać tutaj].
Jestem za:
Zamknięcie wątków. Po 11 latach kręcenia wielkiego filmowego serialu o superbohaterach przyszedł czas na pozwijanie ważniejszych wątków – w większości przypadków jest to zrobione rozsądnie i przede wszystkim z szacunkiem do bohaterów. Sporo jest w Endgame nostalgii i wyraźnych nawiązań do poprzednich filmów, sporo jest gościnnych wizyt pobocznych bohaterów, a już zwłaszcza sporo postaci, które osiągają swój krańcowy punkt rozwoju, pokazując tym samym, jaką przeszły drogę. Jest w tym ogromnie dużo ciepła, ale i sporo bardzo bolesnych ukłuć w serduszko.
Humor. Zaskakująco dużo humoru. Może i dobrze, bo bez tych momentów rozładowania napięcia chyba wyszlibyśmy z kina z depresją. Tudzież: z jeszcze cięższą depresją.
Tony Stark. O zakończeniu jego wątku wspomnę jeszcze w części „przeciw”, bo to oczywiste, że całą sobą jestem przeciw i się buntuję… Ale poświęćmy chwilę, żeby docenić burzliwą relację Tony’ego z Kapitanem Ameryką i jego zupełnie ludzkie i naturalne reakcje na porażkę. A także to, jakim uroczym jest tatusiem. I jak z totalnego narcyza i egoisty wyrósł na kogoś, kto się poświęca dla dobra ogółu. Palce mi się trzęsą nad klawiaturą, więc muszę zmienić temat… Love you 3000, Tony!
Pepper jako Rescue. Tak. Tak! TAK! Namiastkę dostałam już co prawda w trzecim Iron Manie, ale cały czas czekałam właśnie na pełnoprawny występ Pepper w zbroi. Plus: to cudowne, że Pepper, która zazwyczaj jednak sporo panikuje, w tak bardzo krytycznym momencie jest w stanie znaleźć w sobie tyle siły i spokoju… Ale o tym nie będziemy rozmawiać wprost, bo się zaraz znowu poryczę.
Scena z walecznymi kobietami. Niemal wszystkie dziewczyny Marvela w jednym ujęciu stające do walki z armią Thanosa to czyste złoto. Od Osy, przez Valkyrię, aż po Pepper Potts – cudowny obrazek. No chyba, że to ma nam wystarczyć ZAMIAST kobiecego drużynowego filmu, który sugerowały Marvelowi aktorki – w takim układzie ta scena szybko może trafić do kategorii „przeciw”.
Thor. Odkąd zrobiłam przegląd filmografii Chrisa Hemswortha, ciągle powtarzam, że najlepiej wychodzą mu te role, w których otwarcie nabija się ze swojego dominującego wizerunku ciacha i twardziela. Sugerowałam też, że może byłoby ciekawie, gdyby do którejś roli dał się oszpecić – mówisz i masz! Nie tylko się zapuścił (co pięknie przy okazji wyśmiało wszystkie dotychczasowe sceny bez koszulek), ale jeszcze się załamał i uczepił spódnicy mamusi. Nie twierdzę, że już zawsze chcę oglądać brzuchatego Thora z depresją, ale dobrze, że w jego wątku dzieją się rzeczy ciekawe i niespodziewane. Plus: Thor ruszający w podróż ze Strażnikami Galaktyki sugeruje dużo dobra w ich nadchodzącym filmie.
Profesor Hulk. Hulk w okularach pozujący do zdjęć to czyste złoto – i doskonałe zwieńczenie burzliwej relacji Bannera z zielonym olbrzymem.
Fanserwis dla wielbicieli Kapitana Ameryki. Chyba nikt nie dostał w tym filmie tyle mrugnięć okiem i smaczków, co fani Steve’a Rogersa. Tym bardziej mnie dziwi, że to nie on wącha kwiatki od spodu… Ale rzeczywiście, pojedynek Rogersów, scena w windzie, sięgnięcie po młot Thora czy taniec z Peggy wypadły świetnie i to właśnie w tych momentach widownia wiwatuje albo ociera łezkę szczęścia.
Bieg z Rękawicą jak z olimpijską pochodnią. Nie wiem, czy skojarzenie z olimpiadą było przez twórców zamierzone, ale przekazywanie sobie Rękawicy było świetnym motywem i podkreśleniem, że każdy ma w tej walce swój wyraźny udział.
Bijatyka o to, kto ma się poświęcić. Co prawda, odkąd tylko wyszło na jaw, że Czarna Wdowa i Hawkeye lecą na Vormir, było dość jasne, które z nich zginie… Ale ta scena, w której biją się ze sobą o to, kto powinien się poświęcić, to taki mały majstersztyk. I świetna moralna przeciwwaga dla sceny z Gamorą rozgrywającej się w tym samym miejscu.
Ten moment, kiedy wszyscy wracają. Stają naprzeciw armii Thanosa. I kiedy po raz pierwszy Kapitan Ameryka wreszcie wypowiada słynne: Avengers, assemble! Serducho drgnęło.
Howard Stark. MCU pełne jest problematycznych relacji z ojcami – miło, że Tony dostał ze swoim choć chwilę przyjemnej pogawędki. Zwłaszcza, że zaraz… no wiecie.
Fryzura Kapitan Marvel. Nie mogę powiedzieć, żeby miejsce Carol Danvers w tym filmie było dla mnie satysfakcjonujące, ale przynajmniej na pocieszenie dano jej świetną żołnierską fryzurę prosto z komiksów.
Pierwsza otwarcie homoseksualna postać w MCU. Co prawda niektórzy mogą tego nawet nie zauważyć, bo to był maleńki akcent – ale na spotkaniu prowadzonej przez Kapitana Amerykę grupy wsparcia, gdzie jeden z braci Russo zalicza cameo, grana przez niego postać wyraźnie opowiada o randce z mężczyzną. Z jednej strony trochę lipa, że trzeba było na to czekać 11 lat i że jest to postać gdzieś zupełnie w tle… Ale z drugiej cała scena wypadła bardzo naturalnie, zwyczajnie i może właśnie takiego poczucia zwyczajności potrzebujemy wokół tego tematu.
Iskierka nadziei dla Lokiego. Są pewne szanse, że dzięki wtopie naszych bohaterów i ucieczce Lokiego z Tesseraktem (rok 2012), która stworzyła nową linię czasową, disneyowski serial o bogu oszustw wcale nie musi się rozgrywać w przeszłości ani być ograniczony przez nadchodzącą z rąk Thanosa śmierć w Infinity War. Gdyby serial sięgnął właśnie do tej zapoczątkowanej (prawdopodobnie w jakimś celu!) gałęzi czasoprzestrzeni, miałby dużo większe pole do manewru. Co prawda nie byłby to dokładnie ten Loki, jakiego znamy z ostatnich filmów, ale hej – miałby sporo czasu, żeby się jeszcze rozwinąć i być może znów zbliżyć do jaśniejszej strony mocy. Albo wręcz przeciwnie – i to też byłoby ciekawe.
Jetem przeciw:
Koniec wątku Tony’ego Starka. Nope. Nie tak się umawialiśmy. Ja wiem, że to wszystko było bardzo logiczne, że w gruncie rzeczy było piękne i że prawdopodobnie „lepiej” nie dało się zakończyć jego wątku i całej długiej i wyboistej drogi, jaką przeszła ta postać… Wiem, że sama swego czasu przewidywałam jakieś spore poświęcenie z jego strony… Ale no nie, nie tak się umawialiśmy. Nie tak miało być. Tony miał iść na zasłużoną emeryturę. Z całego serduszka nienawidzę tego filmu. I zamierzam udawać, że się nie wydarzył. BTW, wiedzieliście, że niektórzy przewidzieli fakt użycia przez Tony’ego Rękawicy na podstawie tego, że wiecznie coś mu się dzieje w prawą rękę, a nawet jak się nie dzieje, to on ciągle jej dotyka, jakby go bolała? Nigdy nie wyśmiewajcie niedorzecznych teorii – nie wiecie, które z nich mogą się sprawdzić.
Same jaja z Thora. Ok, wiem, że przed chwilą pisałam o tym, jak świetnie Thor wypada jako aspekt komediowy… Ale to jest tylko jedna strona jego sytuacji. Nie zapominajmy, że on ewidentnie zmaga się z czymś na kształt depresji, z poczuciem winy, może z jakąś formą stresu pourazowego – i chociaż czasem dobrze jest takie rzeczy obśmiać mrocznym humorem, to mam wrażenie, że tutaj przesadzono z dawką żartów i gdzieś w tym wszystkim zagubiła się bardziej poważna strona sytuacji. Pod tym względem Thor wypadał lepiej w Infinity War – tam jego dramaty i komediowe momenty były dość dobrze zbalansowane (as all things should be), a kiedy się śmialiśmy, do pewnego stopnia ten śmiech wiązł nam w gardle… i to było świetne. Tutaj postać Thora trochę traci te niuanse, odbija w stronę humorystyczną i staje się dziwnym kontrastem zarówno dla Thora z poprzednich filmów, który przecież dopiero odnalazł sposób na siebie, jak i dla świetnie rozegranego wątku z PTSD Tony’ego Starka w trzecim Iron Manie. Hemsworth robi świetną robotę z tym, co dano mu tu zagrać, ale mam wrażenie, że w pogoni za chwilą humorystycznego wytchnienia uciekło twórcom coś ważnego, co tak dobrze działało w poprzednim filmie.
Za mało Kapitan Marvel. Czy możemy porozmawiać o tym, jak bardzo ten film nie wykorzystał postaci Carol Danvers? Tyle hałasu, wzywamy najpotężniejszą obrończynię Ziemi na pomoc, a jak już przyjdzie, sprowadzamy ją do roli a) holownika dla statku, na którym utknął Iron Man, b) zwiadowczego drona na planecie Thanosa i c) pocisku, który ma rozwalić za duży dla reszty bohaterów statek pełen morderczych kosmitów. I to w zasadzie tyle. Jasne, Endgame było przede wszystkim zamknięciem superbohaterskiej przygody dla starej ekipy, a „nowi” bohaterowie nie mieli specjalnie dużo do roboty… Ale jaki jest sens nakręcania szumu wokół mocy Danvers i jej przyszłej przywódczej roli w drużynie, jeżeli potem praktycznie się do tego nie odnosimy? Żadnego symbolicznego przekazania pałeczki przez Kapitana Amerykę, prawie żadnej widocznej na ekranie integracji z drużyną, w zasadzie nic sensownego do zrobienia… Czy pomysłem Marvela na „ogranie” jej niemal nieskończonych mocy jest potraktowanie jej trochę jak bomby atomowej? Mamy ją i w ostateczności nie zawahamy się jej użyć, ale póki co, trzymajmy ją gdzieś w ukryciu? Endgame ma do Kapitan Marvel taki stosunek, że w zasadzie niepotrzebne było wprowadzanie jej przed końcem Sagi Nieskończoności – równie dobrze mogła otworzyć czwartą fazę i być zupełnie nowym początkiem. I nową nadzieją, której teraz bardzo, ale to bardzo potrzebuję.
Thanos. O ile po Infinity War wiele osób mówiło, że trudno Thanosowi odmówić pewnej logiki w myśleniu, teraz mało kto będzie się utożsamiał z fioletowym tytanem. Thanos z ciekawej postaci o złożonych motywacjach staje się już pełnoprawnym psychopatą, którego myślenie wyrywa się jakimkolwiek usprawiedliwieniom – i to trochę przybliża go do pozostałych (i rzadko udanych) marvelowskich złoli lubujących się w rozwalaniu dla rozwalania.
Paradoksalnie – brak zaskoczeń. Największym zaskoczeniem jest brak scen po napisach. W samym filmie jak dla mnie były w zasadzie tylko dwa prawdziwe zaskoczenia i tylko jedno z nich dotyczyło fabuły (drugim był brzuchaty Thor) – idąc do kina, zdecydowanie nie spodziewałam się, że z życiem może się pożegnać Czarna Wdowa. Poza tym film szedł trochę jak po sznurku, bardzo zgodnie z rozmaitymi przewidywaniami, jakie fani snuli przez ostatni rok. Co prawda w niektórych miejscach wybierał między konkurencyjnymi teoriami (zwłaszcza w kwestii tego, kto zginie, a kto zasłuży na emeryturę), ale większość fabularnych kierunków od dawna krążyła po sieci. W pewnym momencie miałam wręcz wrażenie, że mogłabym wyciągnąć listę teorii i rzeczy, które fani bardzo chcieli na ekranie zobaczyć – i po kolei odhaczać, co nam już pokazano. Być może to moja własna wina i należy czytać mniej artykułów z teoriami… Ale z mojego punktu widzenia zabrakło tak naprawdę tylko spotkania Kapitana Ameryki z Red Skullem. I żartu z Sherlocka. No i wybrano nie tę postać do uśmiercenia.
Dziury fabularne i nieścisłości logiczne. Możemy powodowani miłością do Marvela udawać, że ich nie ma… A możemy też stawić czoła temu, że Endgame prowokuje do stawiania dziwacznych pytań. Na przykład: skoro Peter Parker, którego nie było przez 5 lat, jak gdyby nigdy nic wraca sobie do liceum, to jakim cudem jego koledzy z klasy dalej tam są? Wszyscy kiblowali? Albo: od kiedy to na wszystkich planetach w galaktyce jest atmosfera identyczna z ziemską, że bohaterowie sobie normalnie tam oddychają? Albo jeszcze: czy poświęcenie Natashy powinno się „liczyć” z punktu widzenia Kamienia Duszy? Jasne, niby Kamień dostał zapłatę w postaci jej duszy, ale w końcu to nie Clint ją poświęcił, tylko ona sama się poświęciła… I czy przypadkiem Kapitan Ameryka nie zaliczył jakiegoś paradoksu przy okazji podróży w czasie? Jeśli uwierzyć filmowi w to, że każda zmiana przeszłości nie wpływa na przyszłość/teraźniejszość, tylko tworzy nową „odnogę” czasu, to Steve nie mógł sobie tak po prostu szczęśliwie dożyć do roku 2023 u boku Peggy i przydreptać na tę ławeczkę, bo byłby w innej linii czasowej niż reszta bohaterów… Nie czerpię szczególnej przyjemności z czepiania się filmów Marvela, ale one czasem aż do tego prowokują, wybijając mnie z rytmu takimi „drobiazgami”.
Za bardzo podbudowane oczekiwania. I nie mówię tu nawet o swoim własnym nakręcaniu się, bo szczerze mówiąc, pomiędzy świętami i odcinkami Gry o Tron, zabrakło mi czasu, żeby się porządnie zajarać… i porządnie przygotować na to, że Marvel może mi jednak zrobić to, co zrobił… Ale narracja wokół Endgame jest taka, że to największe filmowe wydarzenie w dziejach Marvela (i prawdopodobnie nie tylko), że wszystkiego będzie jeszcze więcej, lepiej i mocniej niż w Infinity War… I może w niektórych szczegółach tak jest – ale jako całość Infinity War zrobiła na mnie chyba większe wrażenie. Być może to kwestia tego, że tam jeszcze wszystko mogło się zdarzyć i film nie musiał zmierzać do jako takiego happy endu, podczas gdy Endgame w oczywisty sposób prowadzi nas do ostatecznego rozprawienia się z przeciwnikiem – a głównym pytaniem jest to, jak to osiągnąć i jaką cenę zapłacą nasi bohaterowie. Wiecie, to nie Gra o Tron, żeby całkiem realną możliwością było to, że Thanos znowu wygra i tym razem będzie już po ptokach. Być może też na mój odbiór wpływa to, że ja po prostu niespecjalnie lubię zakończenia… zwłaszcza takie, które robią mi krzywdę.
A nie da się ukryć, że Avengers: Endgame zrobiło mi krzywdę… ale też i chwilami zrobiło mi bardzo ciepło na serduszku. Mam wobec tego filmu wybitnie ambiwalentne odczucia. Przez jego większą część bawiłam się znakomicie, chociaż chyba cokolwiek bezrefleksyjnie, aż do wiadomego momentu, kiedy Marvel wbił mi nóż w plecy i wpędził mnie w taki nastrój, że pewnie przez pewien czas nie będziemy ze sobą rozmawiać. Prawdopodobnie do premiery Spider-Mana, no bo wiecie, czemu niby jest winien Spider-Man. Ale choć zamierzam udawać, że końcówka tego filmu się nie wydarzyła, jedno trzeba mu przyznać na pewno – godnie pożegnał swoich dotychczas najważniejszych bohaterów i hojnie dziękował widzom za wspólnie spędzonych 11 lat. A teraz chciałabym się z tym filmem raz na zawsze pożegnać.