Jeszcze niedawno, gdyby ktoś mi powiedział, że Aquaman okaże się najlepszym filmem uniwersum DC, prawdopodobnie powątpiewałabym w jego zdrowie psychiczne… To po prostu nie miało prawa się udać. Aquaman to jeden z tych superbohaterów, których nie da się potraktować zbyt poważnie (a filmowe DC nie za bardzo umie inaczej). Koleś gada z rybami. Ma głupio brzmiącą ksywę. Nosi paskudne, kiczowate kostiumy w zielonych i pomarańczowych kolorach. W komiksach wygląda trochę jak blond Ken od Barbie. Generalnie to taka Mała Syrenka na sterydach. Pamiętacie, jak w Big Bang Theory Raj przebrał się za Aquamana i wyglądał trochę jak morska wersja Lajkonika? Nawet największe nerdy w historii telewizji uważają, że Aquaman to lamer (wiecie, la mer – taki suchy morski żarcik). A tymczasem na przekór wszystkiemu Aquaman okazał się pierwszym od lat filmem DC, na który nie mam powodów narzekać i który prawie ani razu nie wywołuje zażenowania.* Kto by pomyślał.
Dla tych, którzy niezbyt uważnie śledzą superbohaterski panteon DC – Aquaman, znany również jako Arthur Curry, to syn najzwyczajniejszego na świecie latarnika i cokolwiek niezwyczajnej podwodnej istoty, królowej Atlantydy. Takie pochodzenie sprawia, że Arthur w owianym tajemnicą podwodnym świecie jest równocześnie niegodnym mieszańcem i prawowitym dziedzicem tronu, a na powierzchni urasta do rangi superbohatera – głównie dzięki temu, że może oddychać pod wodą i gadać z rybami, choć ponadludzka siła, szybkość i wytrzymałość też mają tu co nieco do powiedzenia.
Pierwsze, co przychodzi mi na myśl w związku z Aquamanem – rzecz jasna poza nadludzko męskim Jasonem Momoa** – to wrażenie, że gdzieś już to wszystko widziałam. Bitwy jak z Władcy Pierścieni. Spacery po pustyni jak z Mumii albo Indiany Jonesa. Atlantyda migocząca prawie jak w Avatarze. Mera, która w zasadzie jest trochę bardziej waleczną Małą Syrenką. Sceny miłosne jak z komedii romantycznych. I wreszcie fabuła gdzieś na styku Króla Lwa, Thora i paru sztuk Szekspira. Twórcy czerpią tu z popkultury ochoczo i bez zażenowania, mając przy tym pomysł, jak poszczególne elementy wykorzystać i ze sobą połączyć. Mogłoby się wydawać, że zestawienie tych wszystkich elementów będzie strasznie chaotyczne… Ale w tym szaleństwie jest metoda. I mimo pozornego chaosu to prawdopodobnie jest najbardziej spójny film DC od czasów Nolana.
Ale nie tylko zapożyczenia sprawiają, że film wydaje się dziwnie znajomy. On jest po prostu jak wyciągnięty z przeszłości. Aquaman (gdyby nie ograniczenia techniczne) równie dobrze mógłby powstać z 20 lat temu, kiedy w rozrywkowych produkcjach chodziło głównie o rozmach, upchnięcie jak największej ilości naparzania się po twarzach na ekranie i pozornie niepasujących do filmu piosenek na ścieżce dźwiękowej. W czasach, kiedy nikt specjalnie nie przejmował się szczegółowością scenariusza ani takimi drobnostkami jak psychologia bohatera czy rozwój postaci. A ludzie w kinie i tak bawili się przednio.
Teraz też się przednio bawią i widać, że twórcy równie dobrze bawili się na planie – spójrzcie na Jasona surfującego na wielkim koniku morskim i spróbujcie nie podzielać jego radochy. Największą zaletą Aquamana jest to, że ten film dokładnie wie, czym chce być, konsekwentnie do tego dąży – i się tego nie wstydzi. Cały problem Aquamana polegał na tym, że w powszechnej świadomości to jest jednak trochę kiczowaty bohater. Twórcy mieli tu w zasadzie dwie opcje: desperacko udawać, że tak nie jest… Albo wycisnąć z tego kiczu wszystko, co się da, i po prostu się nim bawić. Na swoje i nasze szczęście wybrali drugą opcję.
To ma być film czysto rozrywkowy, ładny i przyjemny – i spełnia swoje zadanie. W przeciwieństwie do paru poprzednich filmów DC, które albo nie wiedzą, czym mają być, albo chcą być wszystkim naraz i niewiele z tego wychodzi… A tu wszystko jest proste – ma być fajnie. Jasne, światu niby grozi zagłada, ale nikt tu nie wprowadza atmosfery większej niż życie. Nikt nie próbuje łączyć cmentarnego klimatu Gotham z czymś, co chyba miało być poczuciem humoru, zanim do roli Batmana zatrudniono Bena Afflecka. Kiedy Aquaman ma być zabawny, jest zabawny, a nie żenujący. Kiedy ma być uroczy, jest uroczy, a nie śmieszny. A kiedy armia ma stanąć do walki, dosiadając koników morskich i rekinów, to nie ma czasu się zastanawiać, czy to nie jest przypadkiem absurdalny pomysł, bo dostajemy dobrze nakręcone sceny bitewne.
Na pewno sporą zaletą jest też Jason Momoa w tytułowej roli. Ktoś, kto podjął tę odważną decyzję, musiał mieć niezłego nosa. Jason w końcu nijak nie przypomina pierwowzoru z komiksów – od karnacji, przez wyraz twarzy, po dzikość w oczach jest tak daleki od oryginału, jak to tylko możliwe. Ale to dobrze. Bo dzięki temu twórcy mogą sobie pozwolić na więcej swobody w kreowaniu Atlantydy. Blond laluś pokroju Legolasa mógłby zamienić ten film w drugą Małą Syrenkę. Tylko trochę bardziej żenującą. Zresztą, to chyba jeden z tych przypadków, kiedy aktor dostaje rolę dopasowaną do siebie jak dobrze skrojona rękawiczka. Można się zastanawiać, ile jest w tym aktorstwa, a ile po prostu bycia Jasonem w kostiumie… ale spójrzcie na Iron Mana i powiedzcie, że takie dopasowanie osobowości się nie sprawdza. DC nie ma aż takiego szczęścia do castingów jak Marvel, dzięki czemu obecnie ichne uniwersum ciągną do przodu sztywny-jakby-kij-połknął Batman i kompletnie pozbawiony charyzmy Superman… Wyrazisty i magnetyczny Jason Momoa w roli Aquamana jest więc bardzo mile widzianą odmianą. I może ta orzeźwiająca morska bryza trochę rozrusza całe uniwersum. Kto by pomyślał, że najbardziej kiczowaty bohater może kiedyś mieć szansę stać się tym najfajniejszym w całej paczce!
________________________
* Wonder Woman mogła być pierwsza, ale trzeci akt filmu trochę kulał i cokolwiek przesadzono z wątkiem miłosnym.
** Mam takie podejrzenie, że Jason Momoa jest z innej planety. To musi być wspaniała planeta. No spójrzcie na niego!