And the Oscar goes to…

by Mila

Wiele można powiedzieć o filmach nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Najlepszy film – ale z pewnością nie to, że są krótkie. Mało który z nich trwa mniej niż dwie godziny, a rekordzista, Wilk z Wallstreet, dobija aż do trzech. Być może nie jest to kryterium standardowe, ale jakiś porządek rozprawiania się z oscarowymi kandydatami musimy przyjąć… Dlatego też zaczniemy dziś od filmu najdłuższego, by skończyć na króciutkiej (w porównaniu z kolegami) Grawitacji i dojść ostatecznie do mało zaskakującego wniosku – że Akademia znów wybierze inaczej, niż wybrałabym ja.

2 godziny i 59 minut szaleństwa, czyli Wilk z Wallstreet (reż. Martin Scorsese)

Tym, co najbardziej zapadło mi w pamięć z całego seansu Wilka z Wallstreet, był… ból kręgosłupa. Pierwszą godzinę filmu oglądałam z wielką przyjemnością, im dalej jednak Leonardo DiCaprio (który znowu nie dostanie Oscara!) zagłębiał się w świat finansowych przekrętów, rozebranych panienek oraz niesłychanej obfitości kolorowych pigułek i białych proszków, tym bardziej ja koncentrowałam się raczej na znalezieniu kolejnej, choćby odrobinę mniej niewygodnej pozycji w fotelu. Trzy godziny tkwienia w miejscu z iście starczymi dolegliwościami nijak nie pasują do tego, co młodzi, w większości piękni i paskudnie bogaci szaleńcy wyprawiają na ekranie – w obliczu podobnego rozdźwięku zamiast się zachwycać, łatwo popaść w typową dla podeszłego wieku manię narzekania i kontestowania rzeczywistości… Co prawdopodobnie zresztą znacznie wpłynęło na mój odbiór Wilka z Wallstreet. Owszem, było miło, chwilami bardzo zabawnie, ale tego wielkiego zachwytu, który rzekomo miał na mnie spłynąć – nijak nie doświadczyłam.

2 godziny i 18 minut wyścigu oszustów, czyli American Hustle (reż. David O. Russell)

Spodziewałam się po tym filmie trochę więcej, choć trzeba przyznać, że miał swoje naprawdę dobre momenty. I absolutnie genialną Jennifer Lawrence w drugoplanowej roli ostro szurniętej żony oszusta finansowego. Pieniądze, jak nietrudno zauważyć, podejrzanie często powtarzają się zresztą w tym roku wśród oscarowych kandydatów… Można by nawet zażartować, że tam, gdzie kończy się Wilk z Wallstreet, zaczyna się American Hustle. Tym razem jednak ocieramy się także (w przenośni) o brudną politykę i (dosłownie) o szalenie ambitnych agentów federalnych. I tylko przestępcy – choć na swój sposób uroczy – jacyś tacy… mniej ambitni i zdecydowanie mniej charyzmatyczni. Kto jest kim i co za chwilę wywinie – tego być pewnym w American Hustle nie można ani przez chwilę. Oszukują wszyscy, na wszystkie możliwe sposoby i na tylu różnych poziomach, że łatwo byłoby się w tym gąszczu przekrętów zgubić… Mimo tego film ogląda się bardzo przyjemnie, a Jennifer Lawrence nawet upchnięta na drugim planie błyszczy tak jasno, że choćby i dla niej jednej warto American Hustle obejrzeć.

2 godziny i 14 minut napięcia, czyli Kapitan Philips (reż. Paul Greengrass)

Filmów opartych na prawdziwych wydarzeniach również w tym roku wśród nominacji nie brakuje. Z nich wszystkich jednak to chyba Kapitan Philips wydaje się współczesnemu widzowi niejako najbardziej realny i najbardziej biograficzny – być może dlatego, że sięga zaledwie kilka lat wstecz i porusza temat, który śledziły swego czasu media na całym świecie. Przypominamy sobie tutaj statek handlowy porwany przez grupkę somalijskich piratów i tym razem przyglądamy się dramatycznym wydarzeniom z bliska, z punktu widzenia po amerykańsku wprost bohaterskiego tytułowego kapitana. Jest w tym jak zwykle trochę nieuniknionego amerykańskiego patosu, trzeba jednak przyznać, że film naprawdę trzyma w napięciu, co więcej, udało mu się zrobić nominowaną do Oscara gwiazdę ze zwykłego somalijskiego kierowcy taksówki, który przed castingiem do roli pirata nie miał żadnego doświadczenia aktorskiego. Nie był to najbardziej wybitny film, jaki kiedykolwiek wiedziałam, niemniej jednak na miano interesującego Kapitan Philips zasłużył sobie lekką ręką.

2 godziny i 13 minut rozliczania się z historią, czyli Zniewolony. 12 years a slave (reż. Steve McQueen)

Zniewolonym już kiedyś wspominałam, powtórzę jednak jeszcze raz – poza wszelkimi swoimi walorami największą wartość film McQueena ma jednak w kategoriach popularyzacji historii, uświadamiania i rozliczania się z niełatwą przeszłością. Jest to oparta na wspomnieniach Afroamerykanina Solomona Northupa historia wolnego mieszkańca Nowego Jorku, który zostaje porwany i sprzedany na południe Stanów Zjednoczonych jako niewolnik. Z pewnością Zniewolony to kino bardzo poruszające i w pewien sposób potrzebne. Jednak po filmie tak naszpikowanym gwiazdami (Cumberbatch, Pitt, Fassbender) można by się spodziewać czegoś więcej…

Perfekcyjne 2 godziny zachwytu, czyli Ona (reż. Spike Jonze)

Ona była tak cudowna, że już zdążyłam o niej napisać (tutaj). Niewiele właściwie mam do dodania, może poza tym, że nigdy wcześniej nie płakałam podczas scen erotycznych… No i poza tym jeszcze, że Joaquin Phoenix spokojnie mógłby powalczyć o Oscara za najlepszą rolę męską, ale ewidentnie Akademia postanowiła sobie i z niego i ze mnie i z wielu innych rzeczy zakpić. Znowu.

1 godzina i 57 minut walki z AIDS, czyli Witaj w klubie (reż. Jean-Marc Vallée)

Witaj w klubie – pod tym dziwnym tytułem ukrywa się kolejna biograficzna historia, tym razem elektryka i kanciarza, który pewnego dnia dowiaduje się, że ma AIDS i że zostało mu zaledwie 30 dni życia. Ron Woodroof nie zamierza się jednak poddać chorobie i wykorzystując cały swój spryt i ogromną siłę rozpoczyna walkę na wielu frontach – z własną niemocą, z systemem opieki zdrowotnej trującym pacjentów toksycznymi lekami, z bezdusznymi przepisami zabraniającymi używania substancji, które przynoszą poprawę, nawet z brakiem tolerancji… Wkrótce Ron walczy już nie tylko dla siebie, ale dla całej społeczności, której pomaga przemycanymi przez granicę lekami. Matthew McConaughey brawurowo radzi sobie z rolą nieco szalonego prostaka, który ostatecznie zostaje wybawieniem i siłą napędową wielu ludzi zarażonych wirusem HIV. Natomiast w roli przeuroczego transwestyty Jared Leto (!) jest nie tylko nie do rozpoznania, ale i chwilami dużo bardziej kobiecy niż niejedna kobieta. Bardzo ciekawa propozycja, ale Oscara pewnie nie dostanie…

1 godzina i 50 minut w podróży przez Stany, czyli Nebraska (reż. Alexander Payne)

Może to wpływ tego, co ostatnio czytam, ale podczas Nebraski ani na chwilę nie mogłam się pozbyć myśli, że to trochę taka geriatryczna wariacja na temat W drodze Kerouaca. Te same proste drogi stanowe, te same ogromne przestrzenie, nawet popychające bohaterów do działania idee podobnie nierzeczywiste… Tyle tylko, że w Nebrasce znajdziemy znacznie więcej spokoju, milczenia, swojskości i ciepła. Dostajemy tutaj prostą ale bardzo wymowną historię mocno podstarzałego alkoholika, który jest przekonany, że wygrał milion dolarów i koniecznie chce wyruszyć do Nebraski, by odebrać swoją nagrodę. W ten sposób ojciec i syn, niezbyt dotąd ze sobą związani, wyruszają w podróż nie tylko poprzez niezmierzone przestrzenie Stanów Zjednoczonych i zapyziałe miasteczka pełne prostych ludzi, ale i w głąb rodzinnych powiązań, historii oraz sekretów. Przeuroczy, czarno-biały (a właściwie zupełnie SZARY) film, na swój sposób ciepły i zabawny – w pełni zasłużona nominacja.

1 godzina i 34 minuty poszukiwania przeszłości, czyli Tajemnica Filomeny (reż. Stephen Frears)

Tajemnica Filomeny to kolejny, tym razem brytyjski, film oparty na prawdziwych wydarzeniach. Starsza kobieta po latach milczenia postanawia odnaleźć syna, którego utraciła, kiedy jako młoda, niezamężna dziewczyna została zmuszona do oddania dziecka do adopcji. Tajemnica Filomeny to poruszająca opowieść o poszukiwaniu prawdy, krzywdzących ludzkich błędach i trudnym przebaczeniu. Judi Dench jest wprost rewelacyjna w roli bardzo prostej, ale sympatycznej kobiety, głęboko wierzącej katoliczki zmagającej się ze stratą, własnym grzechem, ale i krzywdą doświadczoną ze strony sióstr zakonnych. Przejmujący ludzki dramat rozświetlany jest tu przebłyskami delikatnego, ciepłego humoru, dzięki czemu cała opowieść znajduje złoty, naturalny środek – ani nie przytłacza, ani niepotrzebnie nie przejaskrawia. Naprawdę dobry kawałek kina.

Wreszcie… 1 godzina i 30 minut totalnego stresu, czyli Grawitacja (reż. Alfonso Cuarón)

Nie pamiętam, kiedy ostatnio kino utrzymywało mnie w takim stresie i niejasnym poczuciu zagrożenia, jak Grawitacja. Bardzo możliwe, że poprzednio udało się to przemówieniom Jerzego VI w Jak zostać królem… Tyle tylko, że Grawitacja stresowała mnie dokładnie przez półtorej godziny, od pierwszej minuty do ostatniej (a nawet i długo później). Film, który w całości właściwie należy do Sandry Bullock, stawia bohaterkę w sytuacji, z której praktycznie nie ma wyjścia – odcięta od zniszczonej stacji kosmicznej kobieta zostaje zupełnie sama w pustej przestrzeni, bez łączności z ziemią, z ograniczonym zapasem tlenu, w ogromnej odległości od najbliższego punktu, w którym mogłaby znaleźć ratunek. Grawitacja to w pewien sposób fascynujące studium tego, co dzieje się z człowiekiem, kiedy już nie ma dla niego nadziei, tego jak w obliczu szybko zbliżającej się śmierci bardzo chce się żyć i jak wiele można wtedy z siebie dać. Fabuła nie jest może specjalnie skomplikowana, ale to w żaden sposób nie utrudnia Grawitacji wzbudzania ogromnych emocji. Za ten niesamowity stres należy jej się ogromny plus.

Rywalizacja w kategorii Najlepszy film wypada w tym roku naprawdę ciekawie, choć niestety podejrzewam, że ostatecznie wynik będzie do bólu przewidywalny. Gdyby to zależało ode mnie, Oscara dostałaby Ona, zostawiając daleko w tyle całą resztę, choć wiele z pozostałych filmów było naprawdę dobrych. Czekam na waszych faworytów w komentarzach, być może przed rozdaniem Oscarów zdążymy się jeszcze przyjrzeć filmom nieanglojęzycznym, a tymczasem – do zobaczenia 🙂

Przeczytaj także: