Powiedz szczerze – kiedy ostatnio zwiedzałeś swoje miasto? Kiedy spojrzałeś na mapę i postanowiłeś sprawdzić, co się kryje w tej dzielnicy, do której nigdy ci nie jest po drodze? Kiedy ostatnio dowiedziałeś się o historii swojego miasta czegoś nowego? Ile w ogóle jesteś w stanie opowiedzieć o jego historii i najważniejszych zabytkach? Czy chodzisz czasem na spacer – nie z psem ani nie na zakupy, tylko żeby przyglądać się miastu, poznawać je i podziwiać?
Wielu osobom ten pomysł może się wydawać nieco dziwny, bo w końcu jeśli mieszkasz gdzieś 5, 10, 20, 40 lat, masz pewnie wrażenie, że znasz swoją okolicę na wylot. I pod pewnymi względami tak jest – wiesz, gdzie jest najlepsza pizzeria, jak beznadziejnie działa komunikacja miejska i gdzie po szkole chodziło się na kremówki. Ale paradoksalnie często okazuje się, że to turyści po paru dniach czy godzinach zwiedzania wyjeżdżają z twojego miasta z większą wiedzą o jego historii i zabytkach, z zupełnie innym spojrzeniem na miejsca, które codziennie mijasz i nie zwracasz na nie uwagi.
Ja na przykład dopiero przy okazji pisania tego tekstu odkryłam, że w moim rodzinnym mieście była kiedyś synagoga i skupiona wokół niej społeczność żydowska. Nigdy wcześniej nawet nie zadałam sobie pytania, czy kiedykolwiek mieszkali tam jacyś Żydzi. Co jest przykładem niepojętej wręcz ignorancji, zważywszy że uczę się hebrajskiego… Niezliczoną ilość razy przechodziłam obok miejsca, w którym przed wojną stała bożnica… Ale nigdy jakoś specjalnie nie zastanawiałam się nad tym, kto mieszkał w tym mieście przede mną. Odpowiedź była powszechnie znana i kwitowana jednym słowem: Niemcy. Ale co to właściwie znaczy, kim byli ci ludzie i co po sobie zostawili? Czy ktokolwiek poza garstką historyków i zapaleńców zadaje sobie na co dzień takie pytania?
Czasem potrzeba dopiero silnego impulsu, żeby zacząć je sobie zadawać.
Na początku lipca moje rodzinne miasto miało świętować swoje 760 urodziny. I choć przez większą część swojej historii miało inną nazwę i mieszkańcy mówili w innym niż dzisiaj języku, jest w tej liczbie coś dostojnego. W końcu Landsberg an der Warthe otrzymał prawa miejskie w tym samym roku co Kraków. I jak Rzym, położony jest na siedmiu wzgórzach. Na starych pocztówkach i zdjęciach widać, że przed wojną był urokliwym miastem – z trzynastowieczną świątynią w samym sercu, ze starówką pełną klimatycznych uliczek i pięknych kamienic.
Dzisiaj to miasto po przejściach. Pod inną flagą, inną władzą, inną nazwą. Dzisiaj Gorzów prawie nie przypomina Landsberga z pocztówek. Trzymał się stosunkowo długo – ale pod koniec II wojny światowej wpadła z wizytą Armia Czerwona. A kiedy w końcu sobie poszła, spora część miasta leżała w gruzach. Starówka w zasadzie przestała istnieć. W samym środku tych gruzów stała jeszcze katedra ze swoją wieżą – jeden z niewielu symboli minionych dni, wokół którego potem jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać wątpliwej urody kanciaste wytwory siermiężnego ustroju.
Kiedy po całym pięknym mieście zostają trzy zabytki na krzyż, gdzieś tam z tyłu głowy pokutuje przekonanie, że kiedyś może i było tu ładnie, ale dzisiaj już prawie nie ma co oglądać. Kiedy przyjezdni pytają gorzowianina, co tu warto zobaczyć, najczęściej słyszą, że niewiele. O, tu ma pan katedrę, a tam dalej ładny nowy bulwar nad rzeką. A potem może pan jechać do domu. Sama patrzę z niedowierzaniem na krakowskich znajomych, którzy przypadkiem zahaczyli o Gorzów i mówią mi, że to całkiem ładne miasto… A jednak naprawdę coś im się w nim podoba, nawet jeśli są nieco zdziwieni, że w samym centrum miasta stoją kwadratowe bloki mieszkalne.
Kiedy w mieście są już tylko trzy zabytki na krzyż, człowiek nie chce sobie wyobrażać, co by z tego miasta zostało, gdyby ich też zabrakło. A Gorzów nagle musiał to sobie wyobrazić – kiedy w sobotni wieczór, w samym środku obchodów urodzin miasta zaczął płonąć jego największy symbol. Może nawet widzieliście to w wiadomościach. Charakterystyczna wieża, która przetrwała dwie wojny światowe, Armię Czerwoną, a wcześniej jeszcze (jak dowiadujemy się z Wikipedii) najazd husytów i szwedzką okupację ? teraz trawiona jest „zwykłym” pożarem. Wieża, której widok zawsze już z daleka mówił mi, że jestem w domu – teraz realnie zagrożona jest zawaleniem.
Wiecie co? Nigdy na tej wieży nie byłam. Jako turystka patrzyłam z góry na panoramy Krakowa, Londynu, Warszawy, Wrocławia, Gdańska… ale nigdy nie przyszło mi do głowy wejść na wieżę widokową we własnym mieście. I uświadomił mi to dopiero jej pożar.
Wbrew temu, co osłupieni mieszkańcy opowiadali reporterom rozmaitych telewizji, katedra ze swoją charakterystyczną wieżą nie jest jedynym zabytkiem w Gorzowie. Najważniejszym, najstarszym, jednym z niewielu – być może, ale nie jedynym. Nie jest też jedynym ładnym punktem w mieście. Tylko żeby to dostrzec, trzeba na chwilę wyłączyć mentalność mieszkańca i przestać zakładać, że wiesz już wszystko, co to miasto ma ci do powiedzenia. Trzeba spojrzeć na nie trochę jak turysta, uważnie, i zadać sobie pytanie, czego jeszcze nie odkryłeś. Albo po czym bez zastanowienia prześlizgujesz się wzrokiem. Jest spora szansa, że ty w swoim mieście też każdego dnia mijasz coś wyjątkowego i nawet nie zwracasz na to uwagi. Jest spora szansa, że będziesz zdziwiony sekretami i opowieściami, jakie kryje miasto, na które zazwyczaj patrzysz tylko przez pryzmat tu i teraz.
Idź i popatrz na swoje miasto jak turysta. Idź i daj się zadziwić. Najlepiej jeszcze dzisiaj. Bo wiesz… pożary zdarzają się wszędzie.
PS Wieża katedry jeszcze stoi. Dlatego niniejszym uroczyście obiecuję, że jeśli po odbudowie jej wnętrza jeszcze kiedykolwiek będzie można na nią wejść, od razu to zrobię.