Oscarowa gala już za nami – tym razem Akademia zaserwowała nam mieszankę przewidywalności z kilkoma istotnymi zwrotami akcji. Jak wypadła sama uroczystość i które nagrody wywołały największe zaskoczenie – a które wręcz przeciwnie? Oto moich 9 refleksji po tegorocznych Oscarach:
Oscarowe gale wciąż są nudne
To klątwa, której wciąż nie udaje się się przełamać. Widać, że Akademia szuka jakiegoś pomysłu na rozruszanie tej jednak dość sztywnej imprezy i przyciągnięcie nowych widzów – ale nadal jeszcze nie znalazła właściwej formuły. Rezygnacja z jednego prowadzącego pozwoliła nieco galę skrócić, ale równocześnie pozbawiła ją jakiegoś elementu spajającego i miejsca na żarty, które rozruszają atmosferę. Spośród tych żartów, które się pojawiły, sporo było… średnio udanych, właściwie naprawdę rozśmieszył mnie tylko jeden moment – gdy Rebel Wilson i James Corden wręczając statuetkę za efekty specjalne, przebrani za koty zrównali z ziemią wyjątkowo nieudany musical, w którym przyszło im zagrać. Rozruszać (i to dosłownie) próbowano nas za to w tym roku muzyką, rzeczywiście dość zaskakującą, ale w gruncie rzeczy sama gala była dosyć nudna – i gdyby nie to, że co chwilę nagradzano Parasite i wyciągano na scenę sympatycznego koreańskiego reżysera, prawdopodobnie nie dotrwałabym do końca…
Sezony nagród to seria powtórek z rozrywki
Od pewnego czasu można odnieść wrażenie, że w kolejnych sezonach filmowych nagród większość rozdań jest zdominowana przez te same nazwiska i te same filmy. W tym roku widać to szczególnie w kategoriach aktorskich – co rozdanie nagród, to ze statuetkami wychodzą Joaquin Phoenix, Renée Zellweger, Laura Dern i Brad Pitt. Nie inaczej było także na Oscarach – i chociaż każda z tych osób zagrała naprawdę świetną rolę, trochę szkoda, że tym razem nie wyróżniono kogoś innego… Bo to, że te cztery nazwiska zdominowały cały tegoroczny sezon nagród, nie znaczy wcale, że nie było innych świetnych ról, które z powodzeniem można by nagrodzić. Gdzie jest na przykład Oscar dla Adama Drivera za Historię małżeńską? Albo dla Scarlett Johansson za Jojo Rabbit? Przetasowanie stawki z pewnością nieco rozruszałoby galę… A tymczasem w większości kategorii wygrywali obstawiani przez wszystkich faworyci.
Polskie kino ma się świetnie, ale ma pecha do konkurentów
W „naszej” kategorii filmu międzynarodowego także wygrał faworyt – rewelacyjny południowokoreański Parasite. I właściwie nie mogło być inaczej, bo Parasite po prostu był najlepszym filmem całego roku… Boże Ciało Jana Komasy, choć chwalone przez tych (dość nielicznych), którzy zdołali je obejrzeć po tamtej stronie oceanu, nie miało większych szans na wygraną – po części ze względów dystrybucyjnych i finansowych, a po części także dlatego, że z Parasite po prostu nic nie mogło w tym roku wygrać. Trochę mamy więc pecha… Tak, jak w zeszłym roku Zimna Wojna musiała ustąpić pierwszeństwa Romie, tak i w tym twórcy Bożego Ciała mogą się cieszyć „jedynie” z wciąż przecież wielkiego sukcesu, jakim jest oscarowa nominacja. I może po cichu zastanawiać się, co by było gdyby nie Parasite.
Okazuje się, że można połączyć główną kategorię z najlepszym filmem międzynarodowym
Takiego obrotu spraw chyba nikt się nie spodziewał – nawet jeśli część widzów mocno trzymała kciuki za to, by Parasite zdobył statuetkę w głównej kategorii. Dotychczas jednak jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby jeden film zwyciężył jednocześnie w kategoriach najlepszy film i najlepszy film międzynarodowy (tudzież nieanglojęzyczny). Część komentatorów zdawała się wręcz powątpiewać, czy to jest w ogóle możliwe i czy te kategorie się wzajemnie nie wykluczają. Zwłaszcza polskie media w ostatnich latach przy okazji udziału naszych filmów w oscarowym wyścigu uprawiały różnego rodzaju kalkulacje z gatunku „jeśli Parasite (tudzież Roma) zgarnie najlepszy film, to nam otwiera się droga do najlepszego filmu międzynarodowego”. A tymczasem takie rozumowanie chyba nie do końca jest zgodne z realiami głosowania Akademików. Skoro można być nominowanym w obu tych kategoriach, to można i zdobyć obie statuetki – pamiętajmy, że Akademia licząca sobie kilka tysięcy członków, nie zbiera się w jednym pokoju i nie debatuje nad tym, komu dać, a komu nie dać Oscara, i jak je porozdzielać, żeby nikt nie był poszkodowany… W grę wchodzi po prostu zliczenie głosów oddanych przez członków Akademii – i jeśli jakiś film zrobi na nich wystarczająco duże wrażenie, może się okazać, że zgarnie oscarowe bingo. I tak też było w tym roku z filmem Parasite – który zgarnął zresztą nie tylko te dwie nagrody za „całokształt”, ale także statuetkę za scenariusz oryginalny i najlepszą reżyserię.
Akademia dalej nie lubi Netflixa
Akademicy zdają się już akceptować Netflix na zasadzie dystrybutora filmów dokumentalnych (w końcu Amerykańska fabryka dostała Oscara i to mimo tego, że były lepsze filmy w tegorocznej stawce)… ale tam, gdzie w grę wchodzą filmy fabularne, wciąż Netflix nie może mieć zbyt wielkich nadziei na wygraną. I nie pomaga nawet postawienie za kamerą Martina Scorsese. Przy dziesięciu nominacjach Irlandczyk nie zdobył ani jednej statuetki i to chyba czyni go największym „przegranym” tegorocznej gali. Podobnie Dwóch papieży także nie przekuło żadnej z trzech nominacji w statuetkę.
(Prawie) wszyscy znają teksty Eminema
Czy spodziewałam się występu Eminema na Oscarach? No nie bardzo. Zwłaszcza, że twórcy też nie bardzo podzielili się informacją, dlaczego nagle Oscary goszczą Eminema. Czy to jakaś rocznica jego wygranej za piosenkę do filmu 8 mila? Czy to element rozpisanej na całą galę strategii przyciągnięcia młodszej i bardziej zróżnicowanej publiczności okołohiphopowymi klimatami? Skąd Eminem wziął się na tegorocznych Oscarach, nie wiadomo – wiadomo jednak, że solidnie rozbujał sporą część elegancko ubranej widowni, a niektórzy filmowcy i aktorzy nawet sobie pod nosem rapowali, ewidentnie pamiętając tekst piosenki Lose yourself. Ciekawy obrazek.
Oscary stoją w miejscu
W ostatnich latach Akademia wykonywała nieśmiałe kroki w celu większej różnorodności nominowanych twórców i wydawało się, że powoli obiera właściwy kierunek… W tym roku jednak znowu zrobiła w tył zwrot i okopała się na pozycjach sprzed dekad. W kategoriach aktorskich na 20 nominowanych mamy tylko jedną osobę czarnoskórą, co razi tym bardziej, że Akademia postanowiła np. zignorować powszechnie chwaloną podwójną rolę Lupity Nyong’o w horrorze To my i Eddiego Murphy’ego w Nazywam się Dolemite, gdzie (jak twierdzą niektórzy) zagrał rolę życia. Azjatów w ogóle w tegorocznej aktorskiej stawce nie uświadczymy, a tymczasem w Parasite były przecież świetne role, nie mówiąc już o głośnej roli Akwafiny w Kłamstewku. Wrażenie białości tegorocznych Oscarów trochę jakby przypudrował triumfalny marsz koreańskiego filmu Parasite, wysuwając azjatyckie kino na pierwszy plan i odwracając uwagę od brutalnych statystyk – ale choć cieszy, że Hollywood otwiera się na światowe kino, dobrze by było, gdyby nie był to znów jednorazowy i odosobniony przypadek.
Z reprezentacją kobiet wcale nie jest lepiej. Poza kategoriami aktorskimi kobiety były na Oscarach widoczne głównie w „stereotypowych” kategoriach, jak kostiumy i charakteryzacja, i w związku z pracą nad filmami krótkometrażowymi i dokumentalnymi, które wymagają mniejszych budżetów i łatwiej jest zdobyć na nie finansowanie – nawet kobietom, którym przemysł filmowy jakoś niespecjalnie lubi powierzać duże kwoty. Co zresztą jak zwykle przeradza się w obecność (a raczej jej brak) kobiet w takich prestiżowych kategoriach jak reżyseria. Bo nie dość, że reżyserkom najpierw trudno jest zdobyć pieniądze na film, to gdy już nakręcą coś dobrego, mają kolejne problemy z przebiciem się dalej. Od kilku tygodni krąży przecież żart o tym, że Małe kobietki wyreżyserowały się same – skoro w nominacjach za reżyserię pominięto Gretę Gerwig, której film nominowany był w sześciu kategoriach, wliczając w to tę najważniejszą, i której z dość jednak staromodnej książki udało się wycisnąć angażującą współczesnego widza i w swojej wymowie aktualną opowieść. Można też pytać, gdzie w ogóle podziały się Lulu Wang ze swoim Kłamstewkiem i Céline Sciamma z Portretem kobiety w ogniu… O kobietach głównie mówiło się ze sceny – ale wciąż jeszcze czekam na ten moment, kiedy regularnie będziemy je oglądać nagradzane (albo chociaż nominowane) w najważniejszych kategoriach.
Kompozytorki też nie mają łatwo
Chyba najbardziej wyrazistym zaakcentowaniem obecności kobiet była nagroda za muzykę oryginalną – i to nawet pomijając to, że wręczały ją trzy superbohaterki. Po raz pierwszy oscarową orkiestrą dowodziła dyrygentka, a statuetkę zdobyła Hildur Guðnadóttir za niesamowitą ścieżkę dźwiękową do Jokera. 37-letnia Islandka stanęła w szranki ze starymi mistrzami i wygrała, odbierając Oscara za muzykę jako czwarta kobieta w historii, pierwsza od 23 lat – i pierwsza w historii, która zdobyła statuetkę samodzielnie za muzykę do filmu dramatycznego. Lata temu, kiedy muzyczne kategorie rozbijano jeszcze na podkategorie: filmy dramatyczne oraz musicale i komedie, w tych ostatnich statuetki zdobyły samodzielnie Rachel Portman i Anne Dudley. Guðnadóttir zachęcała ze sceny dziewczynki i kobiety, by nie bały się wyrażać siebie, bo potrzebujemy usłyszeć ich głosy – a akurat w statystykach tej kategorii dobitnie widać, jak rzadko te głosy przebijają się na najwyższe filmowe „salony”.
Niektórzy nie nabierają wprawy w wygłaszaniu podziękowań
Renée Zellweger i Joaquin Phoenix odebrali w tym sezonie już niejedną nagrodę… ale wciąż jakby nie stają się lepsi w wygłaszaniu krótkich, zwartych i sensownych podziękowań. Chociaż z drugiej strony – akurat w ich przypadku najwyraźniej widać, że mają dużą potrzebę powiedzenia czegoś ważnego i wpłynięcia na ludzi. Szkoda tylko, że jednocześnie chyba niespecjalnie dobrze czują się w rolach mówców – zwłaszcza, że poza ich wystąpieniami zaangażowanych i pełnych pasji podziękowań było w tym roku jak na lekarstwo.
Moja oscarowa przemowa też robi się już powoli nieco za długa… Zanim więc wyłączą mi światło i zagłuszą mnie muzyką, chcę tylko wyrazić nadzieję, że w przyszłym roku będzie nieco mniej nudno i nieco bardziej różnorodnie. I kto wie, może nawet jakiś polski film znów załapie się do wyścigu. Dziękuję, dobranoc!