Sama nie wiem, czego się spodziewałam po Dziewczynie z pociągu Pauli Hawkins. Ale zdecydowanie nie tego, co ostatecznie w tej książce znalazłam. Tak naprawdę całą moją przygodę z Dziewczyną z pociągu mogłabym opisać w trzech fazach.
Faza pierwsza: co u licha…?
Przez pierwsze 150 z około 350 stron huczało mi w głowie pytanie – o co chodzi? Czy to ma być jakiś żart? Dlaczego media tak się tym zachwycają i dlaczego właściwie wszyscy znajomi każą mi to przeczytać…? Marketing ewidentnie pierwsza klasa, skoro dałam się nabrać… Ale sama książka? Czeka na mnie Rusinek z Szymborską i mój ukochany Cormoran Strike, a ja tu ślęczę nad tym nie-wiadomo-czym, prawdopodobnie marnuję czas i nieco paranoicznie zaczynam podejrzewać, że świat celowo zrobił mnie w konia…
To zdecydowanie nie jest książka, która robiłaby dobre pierwsze wrażenie. Nie pomaga jej nawet zamieszczony na okładce cytat ze Stephena Kinga, który rzekomo nazwał ją „znakomitym thrillerem”. Zamiast dać się przekonać Kingowi, po prostu automatycznie przestałam mu ufać w kwestii doboru lektur.
Jest sobie dziewczyna. Wiecznie albo pijana, albo skacowana. Dziewczyna w tę i we w tę jeździ sobie pociągiem i w trakcie tych podróży rozpacza nad utraconą parę lat wcześniej miłością. I wyobraża sobie niestworzone historie o ludziach widzianych z okna rzeczonego pociągu. Mniej więcej tyle dzieje się przez jedną trzecią książki. Potem w tajemniczych okolicznościach inna dziewczyna znika, a nasza bohaterka dostaje na jej punkcie obsesji. Tudzież właściwie nagle pogłębia jej się obsesja, którą miała już chyba od dawna. I bardzo powoli, w bólach niemal przechodzimy do jakiejś konkretnej akcji.
Poznajemy w tej książce bliżej trzy kobiety. W pewien sposób do siebie podobne, wiele je łączy, a jednak niby w jakiś sposób mają być od siebie różne. Ale jakimś cudem każdej z nich udaje się opowiadać swoją historię dokładnie takim samym, irytującym stylem. Gdyby poszczególne fragmenty nie były oznaczone ich imionami, pogubiłabym się po dwudziestu stronach. Ich narracja jest dla mnie nie do rozróżnienia, czasem nie do rozróżnienia są nawet one same i jest to naprawdę drażniące. Chociaż tak naprawdę nie wiem, czy to zarzut pod adresem autorki czy tłumacza. I czy to rzeczywiście zarzut, bo to ich wielkie zlewanie się w jedno w pewnym momencie fabularnie zaczęło nabierać mglistego sensu. Bardzo mglistego, ale jednak sensu.
Żadnej z tych kobiet nie da się polubić. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że autorka z jakąś perwersyjną przyjemnością postanowiła wynaturzyć zupełnie zwyczajne kobiece cechy, ogłupić i spłycić swoje bohaterki do tego stopnia, żeby przypadkiem nie dało się z nimi identyfikować. Pierwszą z kobiet do granic możliwości ogłupia jej wrażliwość i złamane serce. Drugą niemal nie do zniesienia ogłupia instynkt macierzyński i chęć bycia lepszą od poprzedniej żony ukochanego. Trzeciej rozum (i nie tylko rozum) odbiera pożądanie. I tak jakimś cudem przy pomocy najzwyklejszych ludzkich cech udaje się autorce skonstruować trzy niemożliwie wprost denerwujące bohaterki. Jak dowiemy się w fazie drugiej, każdej z nich można by w zasadzie współczuć, każdą można by zrozumieć i wytłumaczyć. Ale jest już za późno, już ich po prostu nie znosimy.
Faza druga: o, jednak coś się dzieje!
W fazie drugiej, czyli właściwie w połowie książki, wreszcie zaczyna się zawiązywać jakaś w miarę konkretna intryga. Na scenę wkraczają nowi bohaterowie, z których prawie każdy mógłby mieć jakiś motyw i być odpowiedzialnym za zaginięcie (i potencjalnie śmierć) młodej kobiety. Od tego momentu jest już znacznie lepiej. Nasze bohaterki dalej są okropnie nieznośne, ale mniej więcej zaczynamy rozumieć, co je takimi uczyniło. Autorka zaś bardzo sprawnie wodzi nas za nos, po kolei przenosząc podejrzenia z jednej osoby na drugą. Przed końcem powieści co najmniej z pięć razy będziemy przekonani, że wytropiliśmy sprawcę. I ani razu nam się to nie uda.
Trzeba przyznać, że dosyć ciekawy jest motyw, który wplątuje główną bohaterkę w sam środek kryminalnej zagadki. Wiem, że coś wiem i że coś widziałam… ale byłam kompletnie pijana i zupełnie nie pamiętam, co to było. Ta niepamięć, niepokojące przeczucia i niewyraźne strzępy wspomnień nakręcają spekulacje i rozbudzają wyobraźnię nie tylko bohaterki, ale i czytelnika. Ze wszystkich detektywów-amatorów, o których do tej pory czytałam, Rachel ma zdecydowanie najdziwniejszy powód, żeby tropić przestępcę. Ale jest to na swój sposób ciekawe i bardzo korzystne dla fabuły, bo tak naprawdę nie zdejmuje podejrzeń nawet z niej samej. Im bliżej końca, tym książka rzeczywiście coraz bardziej wciąga i na szczęście kreśli też w miarę wiarygodne tło psychologiczne. Gdyby taka była od początku (no i może trochę lepsza stylistycznie), mogłaby być naprawdę świetna. Ale jako że zdążyła mnie już przeczołgać przez mdły początek i nieco żałośnie brzmiące wynurzenia alkoholiczki, do świetnej jej sporo brakuje. Na rynku mamy teraz całe zatrzęsienie literackich spowiedzi alkoholików i alkoholiczek wszelkiej maści – i Rachel na tym tle nie wydaje się ani specjalnie ciekawa, ani wiarygodna, ani nawet godna współczucia. Przynajmniej do momentu, kiedy dowiadujemy się, że…
Faza trzecia: olśnienie
Końcówka Dziewczyny z pociągu rzeczywiście przyspiesza i pokazuje pazurki. Nagle okazuje się, że to jedna z tych książek, w których dopiero ostatnie strony zmieniają wszystko i sprawiają, że na każdą poprzednią scenę patrzysz zupełnie inaczej. Zupełnie. I że prawdziwy winowajca jest mniej więcej taki sam, jak cała książka – wydaje się bardzo niepozorny, nawet nie podejrzewasz, co w sobie kryje i dopiero końcowe sceny nagle odkrywają coś, czego zupełnie się nie spodziewasz. Całość nabiera sensu.
Z tej perspektywy książka sporo zyskuje. Bo z czegoś, co wydawało się do bólu płytkie, staje się nagle zapisem traum, nierozwiązanych problemów i wypartych wspomnień. Nagle okazuje się, że wszystko, co o tej książce wiemy (poza tym, że jest irytująca i nie da się lubić jej bohaterów), było iluzją – i że daliśmy się złapać autorce w pułapkę. Trudno zaprzeczyć, że właśnie to jest jednym z wyznaczników dobrego kryminału czy thrillera. Autorka przerosła nas sprytem i nie sposób tego nie docenić, kiedy z długo wyczekiwanym zrozumieniem kiwamy głową. W tym sensie jest to więc książka naprawdę dobra. Dobrze zaplanowana.
Ale czy tak dobra, jak się o niej mówi? Powiedziałabym raczej, że jest to jedna z najbardziej przereklamowanych książek, jakie czytałam… od nie wiem nawet jak dawna. Dobra, ale nie znakomita. Trzymająca w napięciu… dopiero pod koniec. Ktoś kiedyś wyliczył (a może wymyślił), że co 6 sekund na terenie Stanów Zjednoczonych sprzedaje się jeden egzemplarz tej książki. Ale podejrzewam, że równie często ktoś kupuje nieszczęsnego Greya… i o niczym dobrym wcale to nie świadczy. Jak na bestseller wychwalany przez Kinga – rozczarowująca. Jak na książkę, która od pierwszej strony zapowiadała się bardzo źle – ostatecznie naprawdę niezła.