Za czym ta kolejka, czyli Targi Książki w Krakowie

by Mila

4 dni, ponad 700 wystawców, prawie 70 tysięcy zwiedzających i niezliczone ilości książek – tak wygląda podsumowanie tegorocznych Międzynarodowych Targów Książki w Krakowie. Brzmi imponująco… zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że prawdopodobnie zdecydowana większość tej masy gości przewinęła się przez halę EXPO w sobotę. Nic dziwnego, że tego dnia w środku panowały warunki iście tropikalne…

Krakowskie Targi Książki to wydarzenie ze wszech miar pełne kontrastów. Wielka kulturalna impreza, spotkania ze znanymi pisarzami i to poczucie, że jako gość przynależysz do świata „wtajemniczonych”, że przebywasz w towarzystwie cenionych literatów (i dla równowagi: licznych celebrytów), że możesz uścisnąć dłoń zdobywcy Pulitzera… choć przed wkroczeniem na teren targów trudno byłoby w to uwierzyć. Żeby nie powiedzieć – mogłeś mieć wrażenie, że jesteś na jakimś zapomnianym przez ludzi końcu świata.

20161028_125959

Wyrzuty sumienia po pierwszych zakupach.

Umiejscowienie, czy może raczej otoczenie hali EXPO nie przestaje mnie zadziwiać. Trudno chyba o mniej reprezentacyjne miejsce w Krakowie niż ulica Galicyjska, a jakimś cudem to właśnie tam odbywają się regularnie duże, prestiżowe imprezy. Kiedy skręcasz w Galicyjską, pierwsze co widzisz, to ogromne, dymiące kominy elektrociepłowni na horyzoncie. Naprawdę ogromne, bo horyzont w tym przypadku znajduje się stosunkowo blisko. Ulica jest długa, szara i jesienią bardzo ponura. Wzdłuż niej ciągną się tylko prowizoryczne parkingi, wieczne place budowy i pozostałości po jakichś fabrycznych terenach.

Kiedy tak idziesz i idziesz (a od najbliższego regularnego przystanku to jakiś kilometr marszu), trochę trudno Ci uwierzyć, że na końcu tej ulicy znajduje się imponujący obiekt targowy. I rosnący jak na drożdżach blok mieszkalny z malowniczym widokiem prosto na elektrociepłownię. Z reklamy dewelopera możesz się przy okazji dowiedzieć, że właśnie jesteś w samym centrum Krakowa. Nie jesteś, ale kto by się tam czepiał szczegółów.

Nie bądźmy małostkowi – ważne, że na końcu tej szarej ulicy jest hala, a w niej setki tysięcy książek i mnóstwo ludzi kultury. Bo kiedy już tam dotrzesz (a zwłaszcza jeśli przy okazji mile połechce twoje ego fakt, że wpuszczają cię wejściem dla VIP-ów), nagle znajdujesz się w zupełnie innym świecie. W świecie pełnym literackich pokus.

Mam nadzieję, że mój szef nigdy nie dowie się, ile książek przytargałam przez te cztery dni do domu, bo jeszcze gotów byłby uznać, że za dużo mi płaci… Targi to jednocześnie prawdziwy raj i największy koszmar książkoholika. W czwartek jesteś oszołomiony stosami książek i mnogością promocji. W piątek zaczynasz czuć lekkie wyrzuty sumienia i ból ramion. W sobotę boisz się zajrzeć na konto i kombinujesz, jak tu szybko sprzedać nerkę, żeby móc upolować jeszcze kilka dobrych lektur… A w niedzielę starasz się już nie patrzeć na okładki (nie da się!) i tylko przemykasz pomiędzy stoiskami, ustawiając się w kolejkach po autografy.

20161104_090248

A kolejki po autografy… to materiał na osobne opracowanie. Co i rusz pada pytanie „za czym ta kolejka stoi?”, bo wężyków jest tyle i takiej są długości, że łatwo się zgubić albo utknąć w korku. Spróbuj przecisnąć się wąską alejką, kiedy tłum okupuje Cejrowskiego… albo kiedy Martyna Wojciechowska robi sobie wielkie selfie z fanami. Istne szaleństwo.

Kolejki aż kipią od emocji. O dziwo, znacznie więcej w nich ekscytacji niż zniecierpliwienia, że w ciągu dziesięciu minut przesunąłeś się o jakieś pół metra. Ekscytacja zaś może mieć bardzo różne podłoże… literackie i nie tylko. Czekając na autograf Michaela Cunninghama możesz na przykład usłyszeć od przechodzącego obok faceta, że ten pisarz to musi być strasznie przystojny, skoro tyle kobiet stoi w kolejce do niego… Zaiste, wyborny żarcik. Pan Cunningham, owszem, ujmująco jest wprawdzie szarmancki, ale jaki z tego kobietom pożytek, skoro nie bardzo leżą one w kręgu jego zainteresowań?

Szkoda, że pan dowcipniś nie zerknął na kolejkę do Szczepana Twardocha, tam dopiero prawdziwe rumieńce oblewały niewieście lica. A jeśli jeszcze którejś pani udało się tak złapać książkę, żeby „przypadkiem” musnąć dłoń, która napisała Dracha… Trzeba było widzieć te rozanielone uśmiechy.

20161104_090146

W sobotę moje własne emocje sięgnęły chyba zenitu, wracałam do domu w tak dobrym nastroju, że było niemal pewne, iż ten stan długo nie potrwa… i nie potrwał. W końcu równowaga we wszechświecie musi być. Dla równowagi więc w niedzielę najbardziej emocjonującym wyzwaniem było doczołgać się po autograf Zeruyi Szalev i z powrotem do domu, do łóżka, do termometru i herbaty z miodem. Wietrzę jakiś złośliwy spisek. Kilku innych książkowych blogerów też po targach niedomaga, może więc jakiś zatwardziały przeciwnik czytelnictwa celowo rozpylał w powietrzu zarazki?

Niezależnie jednak od złośliwych spisków były to udane cztery dni i jeśli trzeba je odchorować, trudno – było warto (patrz: podpis Szczepana). A żeby w przyszłym roku też było warto, oszczędzanie na książki zaczynam… teraz. Do zobaczenia za rok w jakiejś kolejce!

Przeczytaj także: