Nędznicy, czyli jak udźwignąć odpowiedzialność

by Mila

Victor Hugo wciąż jeszcze przede mną – razem z Tołstojem i paroma innymi gentlemanami czeka na lepsze czasy, a mianowicie na moment, w którym raz na zawsze wygrzebię się ze stosu przeróżnych podręczników i książek niewiele w moim rozumieniu mających wspólnego z literaturą. Niemniej jednak, w obecnej sytuacji niemożliwe byłoby uparte trwanie przy zasadzie: najpierw książka, potem jakiekolwiek adaptacje. Bo jak tu nie ulec, kiedy z plakatów oślepiają chwałą takie nazwiska? Jak tu nie ulec, kiedy zwiastun przyprawia o dreszcze? I tak naprawdę – po co się wzbraniać, odmawiać sobie przyjemności? Nie oszukujmy się, z dużym prawdopodobieństwem świat się zdąży skończyć, zanim Nędznicy wreszcie wpadną mi w ręce…

Kadr z filmu "Les Miserables. Nędznicy", reż. Tom Hooper, 2012.

Kadr z filmu „Les Miserables. Nędznicy”, reż. Tom Hooper, 2012.

Przyznam szczerze, że przedsięwzięcie pod wodzą Toma Hoopera od dawna budziło we mnie niemałe obawy. Zazwyczaj odczuwam pewien niepokój, kiedy kino porywa się na dzieła tego kalibru… Zawsze istnieje przecież ogromne ryzyko, że twórcy takiego ciężaru nie udźwigną. A – nie dość, że mamy do czynienia z gigantem światowej literatury, to jeszcze na dodatek rewelacyjnie przeniesionym już na deski teatrów, funkcjonującym także na tej płaszczyźnie właściwie na prawach legendy. Jak tu się nie obawiać? Na szczęście jednak w tym przypadku moje lęki były nieuzasadnione. Nędznicy w reżyserii Hoopera niewątpliwie trzymają poziom i warci są wszystkich nagród, jakie już udało im się zdobyć i tych, które wywalczą podczas oscarowej gali.

Owszem, zdarzają się w Nędznikach momenty słabsze, które ktoś już kiedyś zapewne zagrał i zaśpiewał lepiej. Jednak mam wrażenie, że mało kto będzie je pamiętał – tuż obok nich dostajemy bowiem sceny, które wbijają w fotel, wywołują dreszcze, wyciskają z oczu łzy. Poważnie będę zdziwiona, jeśli Anne Hathaway nie dostanie Oscara, choćby już za samo wykonanie I Dreamed a Dream. Czy Anne wokalnie byłaby w stanie dorównać najlepszym spośród wielu swoich poprzedniczek to już inna kwestia, niemniej jednak zupełnie nie to było celem jej wykonania. Tak jak i w kilku innych scenach śpiew ustępuje tutaj miejsca aktorstwu – Hathaway ma tu poruszyć serca, wzbudzić emocje, a nie perfekcyjnie zaśpiewać, dlatego też jej głos rwie się chwilami, bywa rozedrgany, słaby, po to tylko, by za moment huknąć z wielką mocą. Cel zostaje osiągnięty, Anne tą sceną wycisnęłaby emocje prawdopodobnie nawet z omszałego głazu.

Tego typu zabiegi spotykają się z różnymi reakcjami, zwłaszcza wielbiciele klasycznych musicali kręcą nosem, jednak moim skromnym zdaniem – a wygląda na to, że nie jestem w tej kwestii zupełnie osamotniona – na tym polega właśnie piękno adaptacji. Zmieniając format dzieła, można sięgnąć po najlepsze środki wyrazu zarówno do literatury, musicalu, jak i do kina, połączyć je w jedno i stworzyć coś naprawdę wyjątkowego. Być może dla niektórych to już zbytnia ekstrawagancja, niemniej jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że między innymi w tym właśnie tkwi siła filmu Hoopera – nie waha się do musicalu dorzucić odrobinę czystego kina.

Kolejny plus Nędzników to niewątpliwie obsada. Głośne nazwiska to jedno, za większością tych nazwisk podąża jednak kunszt aktorski i klasa. Co prawda ze zdolnościami wokalnymi wśród tego niewielkiego panteonu gwiazd bywa różnie – najlepiej wypadają chyba Hugh Jackman oraz Samantha Barks w roli Éponine, ale dla nich śpiew to nie pierwszyzna. Pojawiające się tu i ówdzie niedostatki udało się chyba jednak skutecznie zamaskować czy odwrócić od nich uwagę. Jeśli chodzi o obsadę moim faworytem jest mały Gavroche (Daniel Huttlestone) – jeśli ten dzieciak nie zrobi dalszej kariery, zmarnuje się niezły talent. Nie ma również mowy, żebym przemilczała duet Bonham Carter i Baron Cohen – nie powiem, że skradli mi serce, bo każde z nich zrobiło to już wieki temu, jednak w roli (pozwólcie, że się tak wyrażę) pary królewskiej świata szemranych interesów są rewelacyjni.

Nędznicy w reżyserii Hoopera są obrazem zaiste urzekającym. Zachwycają wizualnie – scenografia zrobiona z rozmachem, świetna charakteryzacja, dopracowane kostiumy. Zachwycają także i muzycznie – może nie zawsze i nie w każdym momencie, w ogólnym rozrachunku jednak wypadają naprawdę nieźle. Zdjęcia Danny’ego Cohena też potrafią zachwycić – kiedy trzeba zagrać widzom na emocjach, dorzucają swoje (niezwykle skuteczne) trzy grosze. Wyszłam z kina nie tylko zadowolona, ale i z poczuciem ulgi. Chwała Hooperowi i jego ekipie za to, że udźwignęli taką odpowiedzialność.

Przeczytaj także:

1 komentarz

~Roxanne 30 stycznia 2013 - 16:40

I kolejna świetna recenzja pod którą się podpisuje 😉 😀 Dzięki za komentarz u mnie i zapraszam do siebie 🙂

Komentarze zostały wyłączone.