Tego nie powie ci Sztuka Kochania

by Mila

Trzymam w rękach książkę, która 40 lat temu wywołała niezłe poruszenie i zapoczątkowała zmiany w polskim społeczeństwie, a już zwłaszcza w jego myśleniu o seksie. Trzymam w rękach legendarną Sztukę kochania Wisłockiej i czuję się dziwnie, bo w zasadzie mogłabym nieźle ją zbesztać.

Nie chodzi tyle o samą treść, pomysły czy propozycje Wisłockiej ani jej poglądy, zresztą jak na rewolucjonistkę zaskakująco konserwatywne… choć jej wizja roli społecznej kobiety bardzo trudna byłaby dzisiaj do obrony. Ta bardziej techniczna część lektury broni się za to nieźle i pewnie 40 lat po premierze nadal mogłaby niektórym otworzyć oczy na pewne sprawy. Co jest akurat smutne, ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że najnowsze wydanie wypuszczone przez Agorę samo w sobie domaga się uszczypliwego komentarza. Bo potraktowano je dość po macoszemu i zupełnie nie tak, jak należałoby wydawać książki mające cokolwiek wspólnego z popularyzacją nauki.

IMG_20170203_132205_960

Ta książka ma piękną okładkę. Owszem. Ale na tym mniej więcej kończą się zalety koncepcji wydawnictwa. W środku czytelnik z choć minimalnym przygotowaniem naukowym może się srogo rozczarować. Mamy w rękach literaturę popularnonaukową, czyli taką, która siłą rzeczy z czasem w wielu miejscach się dezaktualizuje. Przez ostatnie czterdzieści lat biologia, medycyna, seksuologia, psychologia i inne dziedziny na styku tematyki poruszanej przez Wisłocką poszły do przodu. Ba, świadomość i wrażliwość społeczna (mozolnie i w bólach, ale jednak) też się zmienia i fragmenty, w których Wisłocka sugeruje, że gwałtów na randce można by uniknąć, gdyby dziewczęta rozsądniej korzystały z wywalczonego równouprawnienia, brzmią dzisiaj dość anachronicznie, jeśli nie oburzająco. Podobnie jak sugerowanie, że mężczyzna jest istotą niezdolną nad sobą zapanować.

Słowem, mamy w rękach książkę nadszarpniętą zębem czasu. Ale wydawcę nie za bardzo zdaje się to obchodzić. Gdyby nie dość ogólny wstęp profesora Izdebskiego i króciutki współczesny rozdział o antykoncepcji, można by pomyśleć, że to przedruk z jakiejś osławionej pirackiej kopii, a nie książka wydana przez poważne wydawnictwo. Redaktorzy niespecjalnie się chyba przy tej publikacji napracowali. Nie za bardzo da się nawet w nowej Sztuce Kochania rozróżnić, co jest oryginalnym tekstem z lat siedemdziesiątych, które fragmenty Wisłocka dopisała czy poprawiła w latach dziewięćdziesiątych, a co (i czy w ogóle coś) jest tu komentarzem współczesnych badaczy. Których to komentarzy moim skromnym zdaniem w tym wydaniu bardzo, bardzo brakuje.

Owszem, Agora niby nie wypuściła na rynek tzw. wydania krytycznego, więc upychanie komentarzy do każdego akapitu pewnie nie byłoby wskazane. Można wyjść z założenia, że przeciętnego czytelnika bardziej interesują opisy pozycji seksualnych, niż przypisy z wyjaśnieniami „skomplikowanych nieistotnych szczegółów”. Ale kompletne rezygnowanie z przypisów i komentarzy bynajmniej nie jest lepszym rozwiązaniem. Jeśli idzie o naukę, te „nieistotne szczegóły” stanowią często granicę między rzetelną publikacją i pseudonaukowym bełkotem.

IMG_20170128_122434_016

Nie jest to przytyk do samej Wisłockiej, bo jak na tamte czasy Sztukę Kochania można było chyba nazwać w miarę solidną publikacją. Przynajmniej jeśli złożyć konserwatywne poglądy autorki na karb życia za żelazną kurtyną. Owszem, do dziś obszerne fragmenty tej książki są aktualne. Ale z czystym sumieniem nie da się już jej nikomu dać do ręki jako podręcznika. Jeśli już, należałoby to wydanie traktować bardziej jak ciekawostkę historyczną, z której co nieco można by się nauczyć. A tymczasem na pięknej okładce znajdziemy słowa „poradnik” oraz „oddajemy go w ręce czytelników w zupełnie nowej odsłonie”. Chyba graficznej.

Przeciętny czytelnik nie będzie sobie zaprzątał głowy dociekaniem, kto, co i kiedy do tej książki dopisał albo wręcz przeciwnie, czego zapomniał dopisać. Dla przeciętnego czytelnika skoro to taka mądra, głośna i rewolucyjna książka, skoro wydawca twierdzi, że to aktualny w swej wymowie poradnik, to wszystko pewnie jest tak, jak w nim napisano. I kropka. Pomijając paru zapaleńców po tematycznie powiązanych kierunkach studiów, nikomu nie będzie się chciało sprawdzać, czy od lat siedemdziesiątych poglądy na ten czy inny temat przypadkiem się nie zmieniły. I szczerze mówiąc, to chyba nie jest zadanie czytelnika.

Cały czas nie mogę się wyzbyć (pewnie naiwnego) przekonania, że wydawanie książek powinno się wiązać z jakąś moralną odpowiedzialnością. Że należałoby dołożyć wszelkich starań, żeby czytelnik wiedział, co i dlaczego akurat w takiej formie ma w rękach. Że wydawca chce czytelnika wyposażyć w rzetelne i aktualne informacje. A jeśli rozpowszechnia poglądy kontrowersyjne czy nieco przestarzałe, to potrafi je opatrzyć stosownym przypisem. A tu? Nawet późniejszych dopisków autorki nie chciało się komuś wyodrębnić, o przypisach czy komentarzach nie wspominając. W nowej Sztuce Kochania dostajecie suchy, czterdziestoletni popularnonaukowy tekst. I radźcie sobie sami.

Przeczytaj także:

3 komentarze

Kaja 3 lutego 2017 - 22:01

Mam starą wersję w czerwonej okładce z lat 80. Trochę kiedyś podczytywałam, ale nie na serio. Do czasu boomu na „Sztukę kochania” byłam pewna, że w każdym polskim domu gdzieś ta pozycja się kurzy. Teza sprawdza się nawet nieźle na rocznikach moich rodziców, czyli urodzonych w latach 50. 😉

Mila 5 lutego 2017 - 11:16

A ja o dziwo do czasu boomu nie widziałam „Sztuki kochania” u nikogo w biblioteczce… Nie wiem, o czym to świadczy, ale może lepiej się nie zastanawiać 😉

Kasia 11 lutego 2017 - 09:57

Nie czytałam książki. Chociaż przyznam, że kusiło mnie kupić i zobaczyć o co tyle szumu.
Nie kupiłam. Zastanowię się jeszcze. 😀

Komentarze zostały wyłączone.