Festiwal Off Camera w ostatnich latach chyba trochę za bardzo nas rozpieszczał. Po Krakowie spacerowali już Sherlock Holmes vel Benedict Cumberbatch, Littlefinger vel Aidan Gillen i krasnolud Gimli vel John Rhys-Davies, który podczas spotkania z widzami w ujmujący sposób streścił całe trzy części Władcy Pierścieni w ciągu kilku minut. Festiwal gościł też Stellana Skarsgårda, Josha Harnetta, Davida Thewlisa, Claudię Cardinale, Kim Cattrall… Rozpieszczano nas do tego stopnia, że aż trudno się pozbyć wrażenia, że w tym roku brakowało jakiegoś naprawdę głośnego zagranicznego nazwiska. Bo głośnych polskich nazwisk było rzecz jasna całkiem sporo.
Serial
Wbrew temu, o czym staram się przekonać moich czytelników, książka, film czy serial nie zawsze są czystą przyjemnością… Czasem trafia się bowiem taki bohater, który istnieje chyba tylko po to, żeby doprowadzać odbiorcę do szału. Bohater, który na każdym kroku wymusza deklaracje (choć zazwyczaj bez pokrycia): koniec, nie oglądam/nie czytam tego więcej!
Prawdopodobnie pierwszy raz zwróciłam na Davida Tennanta uwagę w czwartej części Harry’ego Pottera. Jego rola w Czarze Ognia była naprawdę niewielka, ot zagrał tam młodego Śmierciożercę, który przez większość filmu podszywa się pod kogoś zupełnie innego i w związku z tym bohaterowi użycza ciała głównie drugi aktor. Ale te kilka krótkich chwil w zupełności wystarczyło, żeby David Tennant zapisał się w mojej pamięci jako człowiek idealny do grania niepokojących szaleńców.
Rozochocona emocjami czwartego sezonu House of cards i darmowym miesiącem Netflixa pozwoliłam sobie na trochę więcej telewizyjnego podekscytowania… I oto moje najnowsze odkrycie – brytyjski serial kryminalny umiejscowiony w Londynie i ze Stellanem Skarsgårdem w roli głównej. W tym zdaniu naprawdę nie ma ani jednego słowa, które by mnie nie zachwycało…
Co za emocje! Od piątku możemy cieszyć się czwartym sezonem jednego z najlepszych, jeśli nie najlepszego serialu ostatnich lat – House of cards. Jak co roku Netflix udostępnił od razu wszystkie odcinki, co dla wielu osób oznaczało cały emocjonujący weekend w towarzystwie Franka Underwooda. Trzynaście ponad 40-minutowych odcinków jeden za drugim, karuzela politycznych emocji – po prostu pełnia szczęścia.
…a może raczej: jak Mila odkryła serial o pionierskich badaniach nad seksualnością człowieka.
Nazwiska Masters i Johnson w podręcznikach psychologii przewijają się stosunkowo często – nie ma się zresztą co dziwić, bo to para badaczy, którzy jako pierwsi na szeroką skalę prowadzili laboratoryjne badania nad seksem. Jeszcze zanim hipisi zaczęli mówić o wolnej miłości i zmieniać oblicze amerykańskiego społeczeństwa, Bill Masters i Virginia Johnson zdążyli już podpiąć swoich badanych pod skomplikowaną aparaturę i zza lustra weneckiego obserwować mniej lub bardziej subtelne zmiany, jakie zachodzą w męskich i kobiecych ciałach podczas jednego z najbardziej intymnych aktów ludzkiego życia.
Pozostając wciąż w temacie doktora Lectera, przyjrzyjmy się tym razem nieco bliżej serialowi Hannibal z Madsem Mikkelsenem i Hugh Dancym w rolach głównych.
Tytuł tego posta nie jest bynajmniej przypadkowy. Fabuła serialu koncentruje się bowiem wokół niejakiego Willa Grahama (Dancy), człowieka obdarzonego ponadprzeciętną wyobraźnią i niesłychanie rozwiniętymi zdolnościami empatii oraz współodczuwania, które pozwalają mu – choćby na podstawie samej tylko „atmosfery” panującej w miejscu zbrodni – zajrzeć w głąb psychiki seryjnych morderców i odgadnąć kierujące nimi motywy (prawda, że brzmi prawie jak postać z komiksu?). Will Graham, mimo tego rzadkiego talentu, nie bardzo nadaje się do roboty w FBI, gdyż jest… niestabilny psychicznie (spróbujcie być stabilni, wiecznie wczuwając się w role szaleńców i zbrodniarzy!), samo FBI jednak niezbyt się tym przejmuje, względy praktyczne biorą górę – wszak skoro można wykorzystać jego niemal nadludzkie zdolności empatii do rozwiązania najtrudniejszych spraw, czemu niby tego nie zrobić?
Do finałowego odcinka Jak poznałem waszą matkę zostało już tylko kilka tygodni. Po dziewięciu latach śmiechu i wzruszeń niewiarygodnie długa historia emocjonalnych wzlotów i upadków Teda (Josh Radnor) wreszcie ma szansę dobrnąć do końca. Jednak liczba tych, którzy zapłaczą nad końcem pewnej ery w świecie seriali komediowych prawdopodobnie znacznie stopniała w ciągu ostatnich miesięcy. Wszystko za sprawą dziewiątego sezonu, w którym – jak dotąd – na dwadzieścia odcinków pojawił się JEDEN dobry. No, może jeden i pół.
Jeśli w najbliższym czasie zamierzacie poświęcać/tracić swój cenny czas na seriale, wybierzcie coś, co nie jest nowym Draculą. Bo w przypadku tego ukazującego się od października serialu, nie można mówić naprawdę o niczym innym, jak o kompletnej stracie czasu.
Skończyły mi się odcinki Wikingów… I co dalej? Jak żyć? Kto to w ogóle widział, żeby tak dobre seriale kręcić w tak małych kawałkach?
Prawdą jest bowiem, że największą wadą Wikingów jest karygodnie mała ilość odcinków – dziewięć razy po czterdzieści minut to stanowczo za mało, jak na tak obiecującą produkcję. Nieważne, że większość podobnych seriali zamyka się w porównywalnym przedziale czasowym. To i tak MAŁO.