Na co komu literatura kobieca?

by Mila

Porąb i spal. Wszystko, co mężczyzna powinien wiedzieć o drewnie to chyba jedyny przypadek, jaki pamiętam, kiedy reklama książki kierowana była ściśle do facetów. Choć może wcale nie wyłącznie do nich, bo tak się jakoś dziwnie składa, że i ja mam ogromną ochotę po nią sięgnąć.

Nie mam natomiast najmniejszej ochoty sięgać po cokolwiek, czemu przypisano łatkę literatury kobiecej. Albo kobiecego kina. I tu w zasadzie pojawia mi się tożsamościowy konflikt.

Współczesna kultura sprzyja zadawaniu sobie pytań o własną tożsamość płciową – zwłaszcza, jeśli jesteś kobietą, którą w pewnym momencie życia nauczono myśleć. I, o zgrozo, cenić sobie kulturę nieco wyższych lotów. Bo gdziekolwiek nie pójdziesz, do księgarni czy do kinowej sieciówki, na każdym kroku masz wrażenie, że nie przystajesz do tego, co świat uważa za interesujące dla Twojej płci.

Doświadczam tego kryzysu zwłaszcza w kinach przesiąkniętych zapachem popcornu. Tych dużych, często sieciowych, które organizują cykliczne imprezy pod hasłem wieczorów filmowych wyłącznie dla kobiet – i trąbią o tym za każdym razem, kiedy znajdę się w pobliżu. W repertuarze zazwyczaj: To nie tak jak myślisz, kotku, 7 rzeczy, których nie wiecie o facetach, Moje wielkie greckie wesele, Listy do M., Słaba płeć?, Planeta singli… Jeśli raz na ruski rok pojawi się coś pokroju Obcego nieba, należałoby to uznać za wielkie święto i triumf intelektu. Całkiem nie najgorszy film zresztą, ale jedno Obce niebo nie zrównoważy całej reszty…

Z tak zwaną literaturą kobiecą wcale nie jest lepiej. Wystarczy przez nieuwagę zabłądzić w księgarni między niewłaściwe regały, a ma człowiek wrażenie, że teleportował się właśnie w jakiś dziwaczny zakątek wszechświata. Dział kobiecy przypomina bowiem hybrydę kwiaciarni, sex shopu, agencji modelek i gabinetu samozwańczych terapeutów-szarlatanów. Okładki z erotycznymi kajdankami przeplatają się tu z okładkami pełnymi kwiatów i ewentualnie kobiecych twarzy otoczonych kwiatami. Tu i ówdzie jeszcze poradnik: jak schudnąć, jak dobrze sprzątać, jak być szczęśliwym i jak uwieść faceta. Na tym najwyraźniej kończy się lista zainteresowań godnych kobiety.

Jakimś dziwnym trafem ta wątpliwej jakości literatura święci ostatnimi czasy triumfy. Najpierw na liście bestsellerów pojawił się wyjątkowo marnie napisany romans, nie dość, że teoretycznie dla nastolatek, to jeszcze o wampirach. Później był równie marnie napisany i w dodatku szkodliwy pornol promujący manipulację w związku. A potem wypłynęły porównywalnych lotów książki niejakiej pani Michalak… i nagle zrobiło mi się głupio, że kiedykolwiek narzekałam na poczciwą Grocholę.

Literatura kobieca wagi lekkiej - niczego gorszego się w moim domu nie trzyma.

Literatura kobieca wagi lekkiej – niczego gorszego się w moim domu nie trzyma.

Czuję się dość dziwnie w obliczu faktu, że ani kobieca literatura, ani kino kobiece nie mają mi zbyt wiele do zaoferowania. Czy może: one oferują bogaty wybór, ale ja nie potrafię z niego skorzystać… bo paraliżuje mnie lęk, że w kontakcie z większością tych pozycji spadnie mi IQ. Czyżbym więc nie była godna miana prawdziwej kobiety? Czy to wina tego, że za rzadko noszę sukienki? Czy nieodwracalnie na niekobiecą stronę mocy przeciągnął mnie Hemingway do spółki z Hanem Solo? A może powinnam się przebadać pod kątem dodatkowego chromosomu Y, który gdzieś tam niezauważony zepsuł we mnie materiał na potulnego odbiorcę kobiecej kultury?

Kto wie, może i na jakimś poziomie jestem mężczyzną? W końcu lubię sobie od czasu do czasu zarąbać mieczem widłogona. Albo dwa. Ewentualnie dziesięć. Tyle tylko, że zmiana płci nijak nie poprawiłaby mojej sytuacji. Ba, mogłaby ją nawet pogorszyć… Wszak mężczyźni w ogóle nie mają swojego kina ani swojej literatury! Czy widział ktoś kino tylko dla mężczyzn? Albo w księgarni dział z męską literaturą? Skandal, seksizm i dyskryminacja! Dlaczego nikt jeszcze tego nie oprotestował…? Dlaczego nikt nie domaga się równouprawnienia i literatury dla mężczyzn…?

Aż kusi, żeby zapytać, czy to przypadkiem nie dlatego, że w XXI wieku świat (a przynajmniej świat kultury) najwyraźniej dalej dzieli się nie tyle na dwie płcie, co na ludzi… i kobiety. Jest literatura dla kobiet i literatura dla całej reszty świata. Jest kino na obcasach i kino po prostu dla ludzi. Wybieraj, które z nich cię dotyczy.

Może niepotrzebnie czuję się skonsternowana. Może to miało być wyróżnienie i ukłon w stronę kobiecości, powrót do korzeni, kult Wielkiej Matki, dowód na to, że kobiety tworzyć i odbierać kulturę potrafią ze szczególną wrażliwością… Chętnie bym w to uwierzyła, gdyby nie fakt, że do worka z napisem „kultura kobieca” trafiają w ogromnych ilościach gnioty, skandynawskie romanse na tle fiordów i komedyjki ze ślubem na końcu. Trochę to wygląda jak śmietnik, do którego wpada wszystko to, czego nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby czytać. Czy to oznacza, że kobiety są szalone? Czy jedynie, że marketingowcy od książek za takie je uważają?

Powie ktoś pewnie, że kultura kobieca ma przede wszystkim karmić emocjami niewiasty rozczarowane życiem i zaplątane w nudne jak sterta brudnych naczyń związki… Oczywiście, że tak! Ale na litość boską, kobieto, jeśli chcesz pasji, namiętności i wzruszeń, weźże do ręki Annę Kareninę, a nie trzydziesty tom Róży uwiedzionej nad fiordami!

Czy nie można było tego śmietnika kultury zostawić bezimiennym? Dlaczego myślący człowiek musi się wstydzić swojej kobiecości, kiedy patrzy na sterty grafomańskich powieści?

Protestuję przeciwko takiej nomenklaturze. Ludzie bez gustu rozłożeni są między płciami stosunkowo równomiernie. Sztuczne sugerowanie, jakoby więcej miało ich być wśród kobiet, służy chyba tylko do zamaskowania faktu, że mężczyźni bez gustu po prostu nie czytają wcale. Nie od dziś wiadomo, że przerażająco niskie statystyki czytelnictwa w Polsce i tak ratują głównie kobiety…

O zgrozo, może być więc tak, że polskie czytelnictwo głównie literaturą kobiecą stoi… I tu mam uczucia wybitnie mieszane. Marzy mi się świat bez książki stereotypowo kobiecej, ale z drugiej strony żyć w kraju gdzie nikt nie czyta zupełnie niczego… szaleństwo.

Życzyłabym sobie jednego – zmiany nomenklatury. Kobiet piszących po mistrzowsku na tym świecie nie brakuje – a wrzucanie ich do jednego worka z tanią pornografią jest cokolwiek uwłaczające. Wyrobionych czytelniczek też ci u nas dostatek, ale niezbyt im komfortowo w jednym szeregu z fankami Christiana Greya. Potrzebujemy nowego eufemizmu dla tych wszystkich publikacji, na drukowanie których naprawdę szkoda lasów… Bo nazywanie ich „literaturą kobiecą” jest obraźliwe i dla literatury, i dla kobiet.

 

1 komentarz

Marša 17 czerwca 2016 - 15:16

Obawiam się, że nazwy to się już nie zmieni. Niestety wgryzła się w świadomość i już tu zostanie, choć czasami pojawia się cokolwiek pejoratywne „literatura dla kur domowych”. A skąd to się wzięło, to dobre pytanie, ale żeby znaleźć źródła, to trzeba by się mocno cofnąć w czasie, do okresu, gdy o wiele ostrzej było sprecyzowane, co kobiety czytać powinny (co by histerii i humorów nie dostawać), a potem to już tak trochę zostało… Druga rzecz, wg mnie, to ta potrzeba nazwania, żeby później łatwiej pokazywać ludziom, że tu, o tu są książki w tym samym stylu – no ale to dotyczy chyba każdego gatunku. 🙂

„Dział kobiecy przypomina bowiem hybrydę kwiaciarni, sex shopu, agencji modelek i gabinetu samozwańczych terapeutów-szarlatanów.” ? piękny opis tego działu <3

Komentarze zostały wyłączone.