Mój Michael i nieskromne myśli o noblistach

by Mila

Jest coś pokrzepiającego w książce Amosa Oza Mój Michael – może nawet nie tyle z punktu widzenia czytelnika, co młodego pisarza. Zawsze wiedziałam, że drugim Tolkienem ani G.R.R. Martinem nie będę, bo konstruowanie całych światów czy wielopoziomowych, złożonych intryg to trochę nie moja bajka… A tutaj, proszę – 300 stron całkiem udanej powieści, a bohaterów ledwie kilku i jakieś 3 wydarzenia na krzyż… Można? Można!

Amos Oz sam we wstępie pisze, że w tej książce nic się praktycznie nie dzieje. Pokaźną jej część zajmują myśli i wyobrażenia głównej bohaterki, jej emocje i próby dojścia do ładu z rzeczywistością. Nie ma tutaj zaskakujących zwrotów akcji, wielkich tajemnic, misternie zaplanowanych intryg. Jest tylko Chana, która pewnego dnia spotyka swojego Michaela, a potem przydarza im się życie. Do bólu zwykłe, pełne małych radości, zawiedzionych nadziei, tłumionych żali, niewypowiedzianych lęków i szarych, codziennych zdarzeń.

W oczach Chany ta szarość nabiera dodatkowego wymiaru. Nie staje się wcale bujna i kolorowa, ale jest przeżywana inaczej, mocniej, z większą uważnością. Jest trochę jak klatka, ale i jak bezpieczna przystań. Jest kwintesencją wszystkiego, od czego pragniesz uciec, ale czego nie potrafisz porzucić.

Amos Oz Mój Michael

Zawsze intrygowali mnie autorzy, którym udaje się w pełni wejść w skórę bohaterów przeciwnej płci. Zwłaszcza mężczyźni, którzy potrafią spojrzeć na świat okiem tak kobiecym, że niemal nie do rozpoznania… Takie właśnie wiersze Wojaczka urzekają mnie najbardziej i taka proza Amosa Oza też robi na mnie całkiem spore wrażenie.

Sam autor przyznaje, że kobiety reagują na jego książkę dwojako. Jedne w kompletnym osłupieniu pytają go: skąd pan wiedział, że to właśnie tak, że tak właśnie czuję? Inne za to spisują go na straty, bo nijak jego spojrzenie nie wydaje im się wiarygodne. A ja jestem rozdarta. Z jednej strony chwilami kiwam głową i wyjść nie mogę z podziwu, jak trafnie udało mu się coś uchwycić… Ale z drugiej czasem męczę się, przedzierając się przez emocje kompletnie obce i odpychające… choć przecież wcale nie musi to znaczyć, że nie są to emocje kobiece.

Amos Oz zabiera nas w bardzo subtelną, niejednoznaczną podróż do Jerozolimy lat pięćdziesiątych – ale jako że większość scen jest właściwie tylko odbiciem wrażeń bohaterki, ta historia mogłaby się zdarzyć wszędzie. I pewnie dzieje się każdego dnia, w setkach i tysiącach domów, w niezliczonych związkach, w których wszystko jest przecież w najlepszym porządku… a jednak nic nie jest tak, jak powinno.

Zrobił mi pan coś, panie Oz. Przypomniał mi pan, ile jest twórczej radości w rozgrzebywaniu małych ran, w rozdmuchiwaniu cichych dramatów… i niechże pan nie przestaje mi o tym przypominać, przydałaby nam się tu nad Wisłą nowa noblistka.

Tym jakże skromnym wyznaniem pozwolę sobie na dziś zakończyć. A panu też życzę przejścia z kategorii wiecznie nominowanych do laureatów. I proszę się nie martwić – przecież nawet Leo w końcu dostał Oscara.

Przeczytaj także: