Premiera Infinity War zbliża się wielkimi krokami, a to dobra okazja do tego, by przyjrzeć się bliżej złolowi nad złolami – Thanosowi, który w nadchodzącym filmie Marvela zagrozi nie tylko naszym ulubionym bohaterom, ale i całemu wszechświatowi. Postać Thanosa była już zapowiadana w poprzednich filmach MCU – w scenach po napisach i w Strażnikach Galaktyki, gdzie poznaliśmy jego dwie przybrane córki – ale prawdopodobnie dla tej części widzów, która nie siedzi po uszy w komiksach, ten wielki fioletowy gość może stanowić pewną zagadkę. Dlatego dziś mam dla was krótką ściągę z Marvela – z tego tekstu dowiecie się, kim jest Thanos i dlaczego u licha ma taką obsesję na punkcie unicestwienia dokładnie połowy wszechświata.
MARVELmonday
Nie wiem jak wy, ale ja już odliczam dni i kombinuję, którą fanowską koszulkę założyć na premierę Avengers: Infinity War. Myśl o tym filmie napawa mnie jednocześnie ekscytacją i autentycznym strachem – jestem za młoda, żeby moi ukochani bohaterowie umierali, a szanse, że któryś nie wyjdzie cało ze starcia z Thanosem są dość spore. Ale jako że na razie próbuję ten strach wypierać, skupmy się dziś na pozytywach.
Przyznaję – wybierając tytuł tego tekstu poszłam trochę na łatwiznę… ale twórcy filmu też trochę poszli na łatwiznę i naprawdę trudno podczas seansu Black Panther nie mieć żadnych skojarzeń z Królem Lwem. Nie chodzi o to, że akcja filmu w większości dzieje się w Afryce i sporo w nim ładnych ujęć sawanny. Ani nawet o to, że główny bohater pomyka po ekranie w superbohaterskim kostiumie wielkiego kota. W warstwie fabularnej twórcy po prostu sami nie uciekają od odgrzewania nieśmiertelnych archetypów i podawania ich bardzo na modłę disneyowskiego hitu o Simbie… i nawet się jakoś specjalnie z tym nie kryją.
Prawdopodobnie każdy wielbiciel seriali ma na swojej liście choć jeden taki tytuł, który śledzi z wypiekami na twarzy, choć obiektywnie rzecz biorąc… wcale nie powinien. Istne guilty pleasures, małe przyjemności, do których wstyd się przyznać. Wiecie, jeden z tych naiwnych seriali dla nastolatek albo jakiś tasiemiec, który ciągnie się tak długo, że już nawet jego twórcy zapomnieli, po co go dalej kręcą. Produkcje ostentacyjnie wyciskające łzy i żerujące na emocjach albo pełne coraz dziwniejszych bohaterów i tak żenujących zwrotów akcji, że po każdym odcinku mamy ochotę rzucić je w cholerę… ale nigdy tego nie robimy, bo jakkolwiek niedorzeczne te produkcje by nie były, dostarczają nam zbyt wiele rozrywki.
Wielbiciele kina superbohaterskiego pewnie zgodzą się ze mną, że rok 2017 był pełen wrażeń. W świetnym stylu pożegnaliśmy Wolverina w wykonaniu Hugh Jackmana, dostaliśmy kolejne 3 filmy od Marvela, ktoś wpadł na to, żeby zrobić Batmana z Lego, po stronie DC Wonder Woman wreszcie dostała swój samodzielny film, Jason Momoa dorzucił trochę khala Drogo do roli Aquamana w Lidze Sprawiedliwości… A w telewizji działo się jeszcze więcej.
Były w tym zestawieniu produkcje naprawdę niesamowite, ale były też takie, w których coś mocno poszło nie tak… Czas więc na moje subiektywne podsumowanie tegorocznych najlepszych i najgorszych komiksowych produkcji.
Przyznaję, że po (delikatnie mówiąc) niezbyt satysfakcjonujących przejściach z serialami Iron Fist i Defenders, do najnowszej telewizyjnej produkcji Marvela podchodziłam z pewną rezerwą… Niepotrzebnie. Tym razem studio nie zawiodło, a Punisher naprawdę może się podobać – nawet tym, którzy zazwyczaj z politowaniem kręcą głową na hasło „komiksy”.
Z serialami Marvela jest trochę tak jak z hazardem. Zawsze masz nadzieję, że wygrasz coś wspaniałego. I czasem rzeczywiście trafia się taka perełka jak Jessica Jones. Czasem za to przychodzi bolesne rozczarowanie jak w przypadku Iron Fista. A czasem początkowo masz dobrą passę, zaczyna się obiecująco… ale po kilku sezonach scenarzyści zaczynają wymyślać takie głupoty, że dalsze oglądanie serialu da się usprawiedliwić już tylko hasłem guilty pleasure i obsadą pełną ładnych ludzi. Tak, Agenci T.A.R.C.Z.Y, o was mówię!
Być może robiłam to nieświadomie, ale okazuje się, że całe życie czekałam, aż profesor Charles Xavier soczyście zaklnie na kinowym ekranie. Wreszcie się doczekałam. Szkoda, że dopiero w filmie, w którym Sir Patrick Stewart żegna się z rolą… ale się doczekałam.
Wszyscy chcą grać w produkcjach Marvela. Jeszcze do niedawna część widzów kręciła nosem, kiedy ich ulubieńcy „sprzedawali” się komiksowej komercji, teraz jednak już chyba nikogo nie dziwi, że coraz więcej uznanych aktorów dołącza do marvelowskiej ekipy i chce się stać częścią pełnego dobrej zabawy (i świetnie opłacanego) uniwersum superbohaterów. A ja tylko zacieram ręce, bo czuję, że szykuje się niezłe widowisko.