Kapitan Empatia, kosmici i Zjednoczone Stany Miłości

by Mila

Czasem myślę, że jestem z innej planety. Albo może inaczej – przez całe życie czuję się jak kosmitka, ale czasem uderza to we mnie ze zdwojoną siłą… ostatnio przeważnie, kiedy czytam komentarze na Filmwebie.

Tak, wiem, że czytanie komentarzy na jakimkolwiek dużym portalu grozi wypłynięciem gałek ocznych, załamaniem rąk i utratą wiary w ludzkość. Ale czasem mnie to kusi. Skoro już trafiłam na tę planetę, powinnam się chyba dowiadywać, co o różnych sprawach myślą jej mieszkańcy… Problem w tym, że w przeciwieństwie do takiego na przykład Supermana, kontakt z tubylcami nie wyzwala we mnie poczucia wspólnoty czy opiekuńczości… raczej godne E.T. pragnienie powrotu do domu.

Obejrzałam ostatnio Zjednoczone Stany Miłości Tomasza Wasilewskiego. Po wyjściu z kina z jednej strony miałam poczucie, że zobaczyłam właśnie całkiem niezły film…. Z drugiej trochę doskwierało mi myślenie, że zrobiłam się strasznie cyniczna, bo choć ciche dramaty bohaterek były do pewnego stopnia poruszające, to niektórymi z kobiet miałam ochotę potrząsnąć i powiedzieć: ogarnij się, głupia babo!

A potem zajrzałam w komentarze na Filmwebie i okazało się, że w porównaniu ze sporą częścią społeczeństwa mój cynizm to prawdziwa kopalnia wrażliwości i współczucia. Od dziś mówicie mi: Kapitan Empatia. Zdetronizowałam w tej kwestii nawet Willa Grahama.

Film Wasilewskiego przenosi nas w sam początek roku 1990 – w Europie wiele się właśnie zmienia, zmienia się Polska i cztery bohaterki Zjednoczonych Stanów Miłości też po cichu pragną jakiejś zmiany w swoim życiu. Rozczarowana, a może znudzona swoim małżeństwem Agata szuka odmiany w niemożliwej do spełnienia miłości do młodego księdza. Samotna starsza pani wreszcie zdobywa się na odwagę, by nawiązać kontakt z piękną sąsiadką, którą obserwuje już od dawna. Szanowana dyrektorka szkoły ma nadzieję, że jej romans z ojcem jednej z uczennic przekształci się wreszcie w prawdziwy związek. Była wicemiss prowincjonalnego konkursu piękności pustkę po mężu od 6 lat pracującym w RFN próbuje zapełnić marzeniami o karierze modelki. A wszystko to dzieje się w małym, szarym miasteczku, gdzie wszyscy się znają i gdzie losy kobiet po cichu się ze sobą przeplatają.

To, co łączy te cztery bohaterki, to przede wszystkim przejmująca samotność. U każdej z nich przyjmuje ona nieco inną formę, każda próbuje radzić sobie z nią na swój własny sposób, ale ich ciche, codzienne dramaty mają pewien wspólny mianownik. Jest w tym filmie coś z Kieślowskiego, choć nie można powiedzieć, by Wasilewski szczególnie drążył tu temat moralności – do bólu zwyczajne historie jego bohaterek mówią raczej o emocjach, o nieśmiałych nadziejach, bolesnych porażkach i przytłaczającej samotności. Wystarczająco ponury nastrój dodatkowo potęguje tu szarość i brud zimowych miesięcy w małym miasteczku gdzieś w kraju, który powoli wygrzebuje się z komunizmu. Przaśna, peerelowska jeszcze stylistyka, wielkie kolorowe swetry, śledzik na stole, jeansy z Pewexu – jest w tym wszystkim coś smutnego, co całkiem nieźle harmonizuje z ponurymi historiami bohaterek.

Na ile przekonująco 35-letni Wasilewski oddał klimat tamtych czasów? Nie mam zielonego pojęcia. Zakładając, że akcja dzieje się bliżej stycznia niż grudnia, nie było mnie jeszcze wtedy na świecie. Reżyser miał lat 10, może więc coś z tego okresu już w nim utkwiło – ale tak naprawdę podstawowe pytanie o stylistykę jego filmu można by postawić inaczej. Czy rok 1990 był tu tak naprawdę do czegoś potrzebny? Losy i wybory bohaterek Wasilewskiego są na tyle uniwersalne, że akcja mogłaby się toczyć w każdym miejscu na ziemi, równie dobrze dzisiaj, co i 50 lat temu. Sam moment historyczny nie wnosi zbyt wiele do fabuły, nikt raczej tego wątku nie eksploatuje, jakby jego rola ograniczała się właściwie do stanowienia bezbarwnego tła i przygnębiania widza…

Choć może to po prostu sugestia, że tak naprawdę niewiele się od tego czasu zmieniło – szare, zwyczajne życie wciąż tak samo toczy się w małych miasteczkach, ludzie wciąż są w nich samotni, a kobiety wciąż w imię dziwacznie rozumianej miłości wyczyniają niestworzone rzeczy. Inscenizują dramatyczne scenki, żeby zwrócić na siebie uwagę. Wyładowują frustracje na niczego nieświadomych mężach. Wydzwaniają, nachodzą, śledzą swoich kochanków. Zapychają samotność pracą i prowokowaniem okazji do zdrady. Bywają tak naiwne i głupie, że chciałoby się nimi potrząsnąć, jak bohaterką Magdaleny Cieleckiej… W tej kwestii życie niewiele różni się od filmu ? i mówi wam to Ciocia Dobra Rada. Może więc Wasilewski chciał nam pokazać, że mentalnie wciąż tkwimy w tym samym miejscu – tylko ciuchy mamy teraz trochę bardziej stylowe.

Według większości użytkowników Filmwebu Zjednoczone Stany Miłości to: wydmuszka, epatowanie nagością brzydkich ludzi, prostactwo, kupa bzdur, upokorzenie dla niezłych aktorek, nudny film o niczym, nagradzany tylko ze względu na poprawność polityczną.

Według mnie? Film zdecydowanie o czymś i to o czymś całkiem ważnym. Choćby o tych rodzajach samotności, od których ukradkiem odwracamy wzrok – ale to nie sprawia, że przestają być mniej dotkliwe. Na pewno nie jest to film przyjemny, nie tylko ze względu na stylistykę, ale i pewne prawdy o ludzkiej naturze, z którymi być może nie do końca chcemy mieć styczność. Co do tych stricte estetycznych zarzutów: nie wszędzie może nagość była potrzebna, czasem trudno ją było nazwać ładną – ale może warto w końcu zaakceptować fakt, że mało który człowiek wygląda jak Marilyn Monroe. A mimo tego jakoś wszyscy chcemy mieć prawo do miłości.

I kto ma rację?

Przeczytaj także: