Juliusz Cezar albo pogo u Szekspira

by Mila

Teatr wywoływał już we mnie rozmaite emocje… ale żeby szekspirowska sztuka budziła chęć ruszenia w pogo? To coś nowego. Ale wystawiany na deskach nowego londyńskiego Bridge Theatre Juliusz Cezar w reżyserii współzałożyciela tego teatru Nicholasa Hytnera to zaiste od początku do końca nowe, bardzo współczesne i bardzo interaktywne spojrzenie na klasykę dramatu.

Wbrew temu, co sugerowałby tytuł, szekspirowski tekst skupia się nie tyle na samej postaci Juliusza Cezara, co raczej na poczynaniach spiskowców pragnących odsunąć tyrana od władzy – co w praktyce kończy się krwawymi idami marcowymi, słynnymi słowami „I ty, Brutusie?” i smutnym dowodem na to, że deprawująca wszystkich po kolei polityka to największe bagno, jakie sobie ludzkość wymyśliła. To, że Szekspir nigdy nie przestaje być aktualny, nie jest chyba dla nikogo zaskoczeniem, ale Nicholas Hytner idzie jeszcze o krok dalej i nie tylko pokazuje, że dziś władza deprawuje wciąż tak samo, jak w epoce najsłynniejszego dramaturga i jak dwa tysiące lat temu za czasów Juliusza Cezara, ale też ubiera swoich bohaterów w zaiste bardzo współczesny kostium i siłą rzeczy zabiera głos w bardzo aktualnych politycznych dyskusjach. Skojarzeń z Trumpem, Brexitem czy zrywami wolnościowymi, które skończyły się jeszcze gorszą od dyktatury tragedią, nie da się tutaj uniknąć – i twórcy nawet nie próbują tego robić, wręcz przeciwnie, czerpią z uniwersalności Szekspira to, co najlepsze.

Juliusz Cezar w Bridge Theatre, reż. Nicholas Hytner, 2018.

Juliusz Cezar w Bridge Theatre, reż. Nicholas Hytner, 2018.

Inscenizacja Hytnera zabiera nas w sam środek czegoś, co wygląda na kampanię wyborczą. Tytułowy Juliusz Cezar (David Calder) jest tu stylizowany na amerykańskiego polityka, a samo przedstawienie zaczyna się niczym wyborczy wiec – rockowa kapela rozgrzewa publiczność zgromadzoną pod ruchomą i bardzo sprytnie skonstruowaną sceną. Brutus (Ben Whishaw) i Kasjusz, a właściwie Kasja (Michelle Fairley) chodzą w prochowcach i spiskują nie ze sztyletami, lecz pistoletami w ręku. A kiedy Marek Antoniusz (David Morrissey) przemawia do ludu, to z obowiązkowym mikrofonem w ręku. O dziwo, wszystko to zaskakująco dobrze zgrywa się z klasycznymi szekspirowskimi wersami.

Trzeba to jasno powiedzieć – jeśli jesteście wśród szczęśliwców wybierających się na ten spektakl na żywo, poważnie zastanówcie się nad wyborem miejscówki. Miejsca pod samą sceną zdecydowanie nie są dla ludzi, którzy źle się czują w centrum akcji i wolą obserwować sztukę z bezpiecznej odległości piątego rzędu. Publiczność zgromadzona w Bridge Theatre nie tyle przyszła zobaczyć spektakl, co w nim aktywnie uczestniczyć – pod tym względem produkcja wpisuje się w nurt interaktywnych widowisk i doświadczania sztuki przez pełne zanurzenie się w niej. Część widzów w Bridge Theatre znajduje się w samym środku akcji i chcąc nie chcąc wchodzi w rolę tłumu, który kolejni mówcy starają się porwać, zainspirować, przekonać do siebie i swoich racji. Przychodząc na Juliusza Cezara według Nicholasa Hytnera, trzeba być gotowym na podrygiwanie w rytm muzyki, trzymanie flag, wymachiwanie ulotkami, obsługę sprzedającą napoje i gadżety czy aktorów przeciskających się pomiędzy publicznością.

Juliusz Cezar w Bridge Theatre, reż. Nicholas Hytner, 2018.

Juliusz Cezar w Bridge Theatre, reż. Nicholas Hytner, 2018.

Jeśli tylko będziecie w Londynie i natrafi się okazja, zdecydowanie warto wybrać się na tę sztukę do Bridge Theatre i doświadczyć jej na żywo. Ale ten niesamowity klimat udzieli się wam również podczas oglądania transmisji na kinowym ekranie. Z tej perspektywy możecie też podziwiać w pełnej krasie nie tylko bardzo sprytnie zorganizowaną i dynamicznie się zmieniającą scenografię, ale także samą publiczność i ewolucję jej reakcji. Już samo to jest interesujące – początkowo patrzymy na ludzi, którzy czują się trochę nieswojo, nie bardzo wiedzą, czy powinni tupać nóżką do skocznych rockowych kawałków płynących ze sceny… bo czy w teatrze to wypada? Po niektórych z nich wręcz widać, że rzadko bywają na koncertach i bezpieczniej czuliby się gdzieś w kącie sali. Ale potem stopniowo coraz bardziej zanurzają się w tym doświadczeniu, zaczynają brać „czynny” udział w politycznych wiecach, kulą się w sobie na przetaczające się po sali dźwięki strzałów i wybuchów (swoją drogą, wojenne sceny na końcu – rewelacja!).

Juliusz Cezar w Bridge Theatre, reż. Nicholas Hytner, 2018.

Juliusz Cezar w Bridge Theatre, reż. Nicholas Hytner, 2018.

Niezależnie od tego, czy jesteście typem widza bardziej zachowawczego i przywiązanego do tradycji, czy z chęcią dołączylibyście do tłumu wiwatującego na widok Cezara, jedno po tym spektaklu przyznacie na pewno – jego twórcom nie można odmówić odwagi. Nietrudno sobie wyobrazić, że Juliusz Cezar w formie, jaka przyśniła się Hytnerowi, mógł okazać się totalną klapą – wystarczy, by pod sceną „trafiła się” wyjątkowo zachowawcza publiczność, by aktorzy i „obsługa techniczna” nie poradzili sobie ze zaktywizowaniem upartych widzów, a energetyzujący wiec zamieniłby się w ponurą stypę. A jednak – może dzięki charyzmatycznym postaciom i naprawdę dobremu aktorstwu, może dzięki pomysłowości całej inscenizacji – wszystko to jakoś ze sobą zagrało i regularnie na scenie młodziutkiego londyńskiego Bridge Theatre dzieją się rzeczy niesamowite.

Na pewno zaś wszystko świetnie udało się tego wieczoru, gdy nagrywano materiał na potrzeby transmisji z cyklu National Theatre Live – śledźcie program na nazywowkinach.pl, bo wkrótce kolejny pokaz!

Przeczytaj także:

4 komentarze

Agata 10 kwietnia 2018 - 10:50

Zapisałam datę i będę w czerwcu biec do kina 😉

NTL miała okazję widzieć dwa razy (Frankensteina oraz Coriolanusa) i przepadłam bezpowrotnie, to jest cudowne przedsięwzięcie.

Jedyny minus jaki widzę, to do kin które transmitują mam daleko, a i transmisje z reguły są późno i w tygodniu, co logistycznie utrudnia chęć wydania wszystkich pieniędzy na seanse 😉

Mila 10 kwietnia 2018 - 10:57

Moim pierwszym spektaklem z NTLive był „Frankenstein” i też przepadłam bezpowrotnie 😉 Teraz nie mogę sobie darować, jak coś przypadkiem przegapię!

Agata 10 kwietnia 2018 - 12:30

A w jakim „ustawieniu”? Ben jako potwór, czy doktor? Ja byłam na tej wersji, gdzie grał doktora.

Mila 10 kwietnia 2018 - 12:44

Najpierw widziałam tę, gdzie był doktorem, ale później załapałam się też na drugą wersję. Obie były świetne, chociaż trochę inaczej rozkładają akcenty. Potwór Millera jakoś chyba bardziej mniej ujął, był trochę jak dziecko, może dlatego łatwiej było go polubić. Z kolei Ben był bardziej niepokojący, fizycznie też poszedł raczej w stronę kogoś kto po uszkodzeniach neurologicznych na nowo uczy się poruszać. Fajnie sobie zrobić takie porównanie, chociaż nie było to łatwe, ta druga wersja jakoś rzadziej była wyświetlana.

Komentarze zostały wyłączone.