Frank Underwood po raz czwarty

by Mila

Co za emocje! Od piątku możemy cieszyć się czwartym sezonem jednego z najlepszych, jeśli nie najlepszego serialu ostatnich lat – House of cards. Jak co roku Netflix udostępnił od razu wszystkie odcinki, co dla wielu osób oznaczało cały emocjonujący weekend w towarzystwie Franka Underwooda. Trzynaście ponad 40-minutowych odcinków jeden za drugim, karuzela politycznych emocji – po prostu pełnia szczęścia.

Prezydent Frank Underwood ani przez sekundę nie zawiódł w tym sezonie pokładanych w nim nadziei. A przynajmniej tych nadziei, które pokładałam w nim ja. Nie zawiodła również Claire Underwood, która pod koniec poprzedniego sezonu dość radykalnie zapowiedziała, w jaki sposób będzie się rozwijać ta postać. I owszem, ambitna Claire pokazuje dziś pazurki, nie tylko próbując wydostać się z cienia swojego męża, ale i otwarcie rzucając mu wyzwanie. Jakby tego było mało, dziennikarze znów zaczynają węszyć, a zbrodnie popełnione w przeszłości unoszą się nad bohaterami niczym coraz cięższe chmury. Czym to się skończy dla Ameryki i małżeństwa Underwoodów? Oczywiście, że wam nie powiem. Obejrzyjcie sami!

Czwarty sezon House of cards już w niewiele ponad dobę po premierze doczekał się dosyć sprzecznych recenzji. Z jednej strony słychać głosy pozytywne: Frank Underwood wraca do formy po nieco słabszym trzecim sezonie – który zresztą nie był wcale słaby, był po prostu inny i przeniósł ciężar ze stricte politycznych i kryminalnych zagrywek na relacje międzyludzkie. I w tym sensie świetnie przygotował grunt pod tegoroczne odcinki i wyraźne spięcia na linii prezydent – pierwsza dama. Z drugiej strony nie brak opinii, że forma serialu już dawno przestała być nowa i świeża…

Ja na szczęście w serialach nie szukam świeżości z uporem maniaka. Potrzeba mi w nich dobrze poprowadzonej historii, wyrazistych bohaterów i na deser może zachwycających zdjęć. Póki co, House of cards ma więc wszystko, czego potrzebuję. A nawet więcej – ma w sobie pewną siłę i magnetyzm, które sprawiają, że jestem podekscytowana już podczas oglądania czołówki. A takie emocje jak czołówka House of cards dają mi chyba tylko Wikingowie, Gra o TronSherlock – ten ostatni zresztą chyba głównie dlatego, że ukazuje się tak rzadko i w tak małych ilościach. Co do czołówki House of cards – niby nic się w niej nie dzieje. Ale coś mnie zachwyca w zdjęciach, w muzyce, a przede wszystkim w świadomości, że za chwilę przemówi do mnie z ekranu Frank Underwood.

Frank Underwood planuje swój kolejny ruch. Kard z czwartego sezonu "House of cards", 2016.

Frank Underwood planuje swój kolejny ruch. Kard z czwartego sezonu House of cards, 2016.

Czwarty sezon nie wbija co prawda w fotel aż tak, jak pierwsze odcinki serialu, a gdyby to ode mnie zależało, Lars Mikkelsen trochę częściej pojawiałby się na ekranie… ale i tak jest to sezon naprawdę dobry. Serial cały czas trzyma poziom, choć rzeczywiście z szokowania przerzucił się na śledzenie taktycznych posunięć. Ale nie oszukujmy się – Frank Underwood bardzo szybko dał się widzom poznać od ciemnej strony i odkąd przekroczył pewne granice, niewiele już może nas w jego postępowaniu zszokować. Bardzo ciekawie jednak patrzy się na to, jak stopniowo grunt usuwa mu się spod stóp. Dobrze wiemy, że Frank nie cofnie się przed niczym, żeby utrzymać z takim trudem zdobytą władzę. Ale to wcale nie odbiera uroku obserwowaniu, jak nasz bohater próbuje zapanować nad sytuacją.

Weekend z Underwoodami był naprawdę udany. W ciągu tych 13 odcinków wydarzyło się całkiem sporo i pewnie jeszcze przez dobrą chwilę będę to wszystko przetrawiać. Jedno wiem na pewno – nie mogę się doczekać kolejnego sezonu. A póki co pozostaje mi tylko uporać się z tym dziwacznym uczuciem… kiedy skończył ci się serial i nie wiesz, co dalej robić ze swoim życiem.

Przeczytaj także: