Dlaczego wyzwania książkowe się nie sprawdzają?

by Mila

Jak być może zauważyliście, w obu podjętych na ten rok wyzwaniach, książkowymfilmowym, poniosłam sromotną porażkę. Podobnie zresztą jak w wyzwaniu książkowym przed dwoma laty. Domyślacie się więc pewnie, że w przyszłym roku żadnych wyzwań nie będzie… ale póki co, może warto się zastanowić, dlaczego wyzwania książkowe niemal z zasady się nie sprawdzają.

Tak się jakoś dziwnie składa, że kiedy akurat nie podejmuję żadnych ambitnych kulturalnych wyzwań, życie toczy się spokojnie i mam w zasadzie tyle wolnego czasu, że spokojnie wystarczyłoby na odhaczenie całej listy pozycji obowiązkowych. Ale kiedy tylko się do czegoś zdeklaruję, w połowie roku świat staje do góry nogami, jak spod ziemi wyrasta trzykrotna dawka dziwnych, nowych i absorbujących obowiązków… i wszyscy wiemy, jak to się kończy. Można by oczywiście założyć, że te rozbieżności to tylko wymysł mojej wyobraźni. Można by też zwalić winę na niesprzyjające okoliczności albo dużo ważniejsze sprawy i w ten sposób w pełni się usprawiedliwić. Ale powoli coraz bardziej skłaniam się ku myśli, że niejednokrotnie tym, co uniemożliwia dokończenie wyzwania, jest… samo wyzwanie. Oto dlaczego:

Presja to nie motywacja

Co prawda po świecie krążą legendy o ludziach, których najlepiej mobilizuje do działania bat nad głową albo kończący się właśnie deadline… Ale w sporej części ludzkości presja wywołuje po prostu opór. Zwłaszcza, że…

Życie jest brutalne

To jeden z najbardziej wyświechtanych argumentów, ale kiedy człowiek cały tydzień zasuwa na dwa etaty, ostatnią rzeczą, o której marzy w weekend, jest oddawanie się czemuś, co TRZEBA zrobić. Wyspanie się albo odmóżdżenie się przy serialu wydaje się dużo zdrowsze niż katowanie mózgu skomplikowanym filmem albo czytanie Prousta w oryginale. Ba, powiem więcej – Proust, do którego czytania się zmuszamy, to nie ten sam Proust, po którego sięgamy od tak, bo naszła nas ochota… Co prowadzi nas do kolejnego punktu…

Obowiązek zabija przyjemność

Może to i brzmi jak truizm, bo większość z nas marzy o tym, żeby zawodowo robić coś, co kocha. Ale mało kto zdaje się dostrzegać ryzyko takiego układu – wypalenie i utratę jakiejkolwiek przyjemności czerpanej z czegoś, co kiedyś było naszym wytchnieniem i radością. Nie jest łatwo na dłuższą metę zachować przyjemność z czegoś, co zaczynamy postrzegać jako obowiązek. Dlatego mało kto lubi czytać szkolne lektury. I dlatego (o ile oczywiście nie idziecie na ilość) odhaczanie kolejnych wymyślnych książek na liście w końcu przestaje się kojarzyć z relaksem, a zaczyna z pracą. A w pracy się nie odpoczywa. Nie regeneruje. W pracy co najwyżej wygląda się fajrantu albo ma się poczucie winy, że znowu się nie wyrabiamy. Albo, że mieliśmy czelność zmarnować czas i przeczytać jakąś gorącą nowość, której (o zgrozo!) nie było na naszej liście.

Za dużo pokus, za mało szarych komórek

Mówcie, co chcecie, ale ludzki mózg ma jednak ograniczone możliwości przetwarzania informacji. Mój na przykład notorycznie zapomina, że w ogóle narzuciłam sobie jakieś wyzwanie. Biedaczek już i tak ledwo nadąża ze śledzeniem wszystkiego, co warto przeczytać i zobaczyć na bieżąco. Kiedy gdzieś pomiędzy wszechobecnymi pokusami próbuję go zmusić do pamiętania o wyszukaniu, a potem jeszcze aktywnym przetworzeniu jakiejś superniszowej afrykańskiej powieści, w powietrzu zaczyna się unosić woń spalonych zwojów.

To wszystko oczywiście brzmi jak rozpaczliwa próba usprawiedliwienia się przez kogoś, komu ewidentnie ukończyć wyzwania się nie udało, prawdopodobnie zresztą z powodu zwykłego lenistwa. Albo może naiwnego pragnienia wzięcia na siebie zbyt wielu rzeczy na raz (o czym pisałam tutaj), bo mimo wszystko napisałam w tym roku trochę zbyt dużo tekstów, żeby bez słowa przełknąć etykietkę lenia. Ale z drugiej strony, jeśli wyzwania wywołują aż takie poczucie winy, że narasta potrzeba wytłumaczenia się… to czy to samo w sobie nie jest argumentem przeciw wyzwaniom?

W roku 2018 żadnych książkowych ani filmowych wyzwań oficjalnie się nie podejmuję – i paradoksalnie nie zdziwiłabym się, gdyby ta nagle odzyskana wolność zmotywowała mnie bardziej niż próba udowodnienia sobie i wszystkim wokół, że mi się chce i że dam radę. Przekonamy się za 12 miesięcy!

Przeczytaj także:

1 komentarz

Kaja 27 grudnia 2017 - 21:40

Realizacja moich założeń książkowych zakończyła się tak sromotną klęską, że sama się wstydzę zajrzeć do kalendarza, gdzie sobie miałam odhaczać pozycje, bo mi się w rękach spali ze wstydu. 😀 Ale z drugiej strony ja nie cierpię mielić wszystkiego, jak leci, i zawsze mnie dziwią ludzie, którzy czytają milion książek o dupie Maryni. Wolę przeczytać coś z sensem raz, a dobrze. No i święta prawda z tymi lekturami. Nic tak dobrze nie wchodzi, jak grube tomiszcze, na którego widok na studiach robiło mi się niedobrze i na zaliczenie czytałam jedynie czyjeś notatki. 😀

Komentarze zostały wyłączone.