Dlaczego House of Cards bez Franka ma szansę się udać

by Mila

Kiedy w 2017 roku po wyjściu na jaw oskarżeń o molestowanie seksualne nie tylko sprzed lat, ale i na planie hitowego serialu, Netflix podjął decyzję, by ze skutkiem natychmiastowym zakończyć współpracę z Kevinem Spacey, część fanów House of Cards nie tylko nie kryła oburzenia, ale wręcz wieszczyła druzgoczącą porażkę finałowego sezonu i zapowiadała, że nie będzie go oglądać. Dziś, na tydzień przed premierą ostatniej serii serialu te emocje znów wracają… A ja dzielę się dość niepopularną opinią, że wykreślenie Franka Underwooda z House of Cards być może nie tylko wcale nie skończy się spektakularną klapą, ale wręcz może nadać serialowi nieco świeżości. Oto dlaczego:

Ten serial nie jest tylko o Franku…

Podstawowym zarzutem wielu osób jest: bez Franka ten serial nie istnieje. Kiedy słyszę takie rzeczy, mam wrażenie, że chyba przez ostatnich kilka sezonów oglądaliśmy dwa różne seriale… Owszem, początkowo to Spacey był największą gwiazdą, a jego bohater narzucił ton całemu serialowi i sprawił, że pokochaliśmy House of Cards tą dziwną mieszaniną fascynacji, zachwytu i obrzydzenia. Ale z każdym kolejnym sezonem te proporcje coraz bardziej się odwracały. Wciągające było śledzenie całej wielkiej politycznej machiny. Frank nie był już jedynym motorem akcji, Claire coraz bardziej stawała się jego równorzędną partnerką, a z czasem rywalką, a poboczne wątki bohaterów takich jak choćby Doug Stamper stawały się coraz ciekawsze. Powiem więcej…

Bye, bye, Frank! Kard z serialu House of Cards.

Frank powoli stawał się przewidywalny

Początkowo bardzo fascynujące było zastanawianie się, jak daleko Frank Underwood jest w stanie się posunąć, by zdobyć władzę, a potem ją utrzymać. Dość szybko okazało się, że nie ma takich rzeczy, których Frank by się nie podjął – i od tego momentu czegokolwiek by nie zrobił, nie było to już zaskakujące, raczej potwierdzało jego od dawna znaną determinację i brak kręgosłupa moralnego. Jasne, ciekawe było obserwowanie, w jaki sposób radzi sobie z kolejnymi kłodami rzucanymi mu pod nogi przez Kongres, media czy własną żonę. Okoliczności się zmieniały, ale sam Frank jako postać trochę utknął w miejscu i przestał się rozwijać. Wiedzieliśmy, że nie cofnie się przed niczym, wiedzieliśmy, że nie znosi sprzeciwu – i w zasadzie już nie bardzo miał nas czym zaskoczyć… Nawet jeśli dalej z wypiekami na twarzy śledziliśmy jego poczynania, to nie dowiadywaliśmy się o nim niczego nowego.

Małżeństwo z piekła rodem. Kadr z serialu House of cards.

Claire jest ciekawszą postacią

Claire Underwood z kolei z sezonu na sezon odkrywa nam kolejne kawałki układanki i chwilami zaskakuje już nie tylko widzów, ale i samą siebie. Ludzie, którzy twierdzą, że Netflix teraz z braku laku siłą wypchnie kobietę na pierwszy plan, chyba nieuważnie oglądali poprzednie sezony… Być może zwiodło ich to, że Claire nie ma w zwyczaju wpadać w spektakularny szał albo wydzierać się na ludzi… ale to postać, która zawsze potrafiła pokazać pazurki – i dzięki fantastycznej roli Robin Wright robiła to z ogromną klasą. O ile w pierwszym sezonie zdawała się stać z boku i ustępować swojemu mężowi, to począwszy od sezonu drugiego cały czas pokazuje, że potrafi się postawić, sprzeciwić dość psychopatycznemu egoizmowi Franka i coraz śmielej i bardziej nieustępliwie sięga po swoje. To jest postać, która nieustannie się rozwija i mówi nam o sobie coś nowego. Z jednej strony z sezonu na sezon obserwujemy, jak staje się coraz silniejsza i odważniejsza, jak zaczyna mierzyć coraz wyżej i przekraczać swoje granice… a z drugiej dostajemy też momenty, w których odsłania swoją słabą stronę i wrażliwość. Jest dużo bardziej wielowymiarowa niż Frank był… w zasadzie kiedykolwiek.

Pani prezydent jeszcze nas zaskoczy. Fantastyczna Robin Wright w serialu House of cards.

Serial i tak odsunął go od władzy

Już od dłuższego czasu serial zmierzał w tę stronę by najpierw skonfrontować ze sobą Franka i Claire, a potem to panią Underwood postawić u steru, a jej męża zepchnąć na bok. W ostatnim odcinku piątego sezonu nie dało się już chyba powiedzieć tego wyraźniej. Nadszedł czas Claire i nawet gdyby Spacey z hukiem nie wyleciał z serialu, i tak ona rozdawałaby teraz karty. Nie przeczę, patrzenie na to, jak Frank bezradnie się miota, a Claire zadaje mu kolejne ciosy, mogłoby być ciekawe. Być może to nawet byłaby szansa, by Frank wreszcie pokazał jakąś inną twarz niż do tej pory. Ale mam takie poczucie, że zwolnienie Spaceya tylko przyspieszyło ostateczny cios, który i tak miał na Franka spaść. A bez wewnętrznych wojen Underwoodów mamy szansę jeszcze bliżej przyjrzeć się Claire i temu, co się z nią dalej stanie. Czy zajmując miejsce Franka, stanie się taka jak on? Czy będzie budzić jeszcze większy respekt i grozę? Czy będzie twardszym zawodnikiem, czy może jednak jeszcze szybciej od Franka wyleci ze stanowiska albo da się ograć swoim współpracownikom? I czy w tym wszystkim zachowa swoją ludzką twarz?

Ze Spaceyem czy bez – House of Cards jeszcze nie powiedziało ostatniego słowa. Wciąż przed nami ciekawy wątek Douga, który (sądząc po zwiastunach), splącze się z ciekawym wątkiem prezydenta Rosji, wciąż przed nami ukoronowanie wątku Claire Underwood, która na naszych oczach wyrywała się spod wpływów męża, dorastała do roli wytrawnego politycznego gracza… i trochę jakby psychopatki. I nie wiem jak wy, ale ja z chęcią się przekonam, czy ten wątek zakończy się spektakularnym upadkiem z najwyższego fotela wolnego świata, nieco przerażającym dla narodu happy endem Claire, czy może czymś jeszcze innym, czego w życiu byśmy się nie spodziewali. Przekonamy się już 2 listopada!

Przeczytaj także: