Czuciofilmy i Sherlock na sterydach

by Mila

Nie odnosicie przypadkiem wrażenia, że promocja filmów Marvela zaczyna trochę przypominać wieści o nowych produkcjach Woody’ego Allena? Każdy kolejny film ma być najlepszy ze wszystkich…

Doktorem Strange wcale nie było inaczej, a w ramach bonusu przypięto mu jeszcze łatkę czegoś rewolucyjnego, czegoś, czego jeszcze w Marvelu nie widzieliśmy… Owszem, może i sceny na pograniczu IncepcjiHarry’ego Pottera wcześniej się nie zdarzały, ale jeśli postawić Doktora Dziwago obok reszty hitów Marvela, niczym specjalnie nie będzie się wyróżniał. Może będzie tym trochę ekscentrycznym kuzynem w hipsterskich ciuszkach, ale i tak już z daleka widać, że to jedna rodzina.

To, co nowego w Doktorze Strange, to magia zamiast technologii i siły duchowe zamiast klasycznego naparzania się po twarzach… przynajmniej w teorii. W praktyce Benedict Cumberbatch nie uniknął marvelowego napompowania mięśni, a choć główną siłą jego postaci ma być umysł, naparzania się nie mogło zabraknąć.

Kadr z filmu Doktor Strange, reż. Scott Derrickson, 2016.

Doktor Stephen Strange grany przez Cumberbatcha jest genialnym, wyniosłym i aroganckim detekt… wróć, neurochirurgiem. Jego karierę przerywa jednak nieszczęśliwy wypadek i utrata władzy w dłoniach. Kiedy zachodnia medycyna zawodzi, próby odzyskania sprawności i dawnego życia prowadzą Strange’a na wschód, ku alternatywnym ścieżkom duchowego rozwoju. I tu zaczynają się schody, bo do bólu racjonalny Strange będzie musiał się zmierzyć z rzeczywistością, której istnieniu nigdy nie dawał wiary – prawie tak, jak w odcinku z psem Baskerville’ów… wróć, chyba mi się coś pomyliło.

Ale Sherlocka Holmesa rzeczywiście jest w tym filmie sporo. Poczynając od Cumberbatcha, przez Rachel McAdams, która wystąpiła przecież u Guya Ritchie jako Irene Adler, przez muzykę przy napisach końcowych, aż po mniej lub bardziej subtelne sceny, w których wystarczyłoby podmienić tego czy tamtego aktora na Johna Watsona i nikt by się nawet nie zorientował, że nie jesteśmy przy Baker Steet. Nijak nie dało się tych skojarzeń uniknąć, więc na szczęście twórcy zrobili coś bardzo mądrego i po prostu przyjęli je z całym dobrodziejstwem inwentarza. Swobodnie się nimi bawią i dzięki temu w miarę sprawnie je kontrolują. Nawet Cumberbatchowi o dziwo udaje się stworzyć zupełnie odrębną postać, choć mogłoby się wydawać, że Strange’a z Sherlockiem łączy nawet więcej niż mają ze sobą wspólnego poszczególne wersje Sherlocka Holmesa.

Kadr z filmu Doktor Strange, reż. Scott Derrickson, 2016.

Cumberbatch jest do swojej roli dobrany idealnie – jeśli ktokolwiek w wielkiej fabryce filmów Marvela jest prawdziwym geniuszem, to jest to człowiek od castingów. Nawet Tilda Swinton świetnie sprawdza się w roli przeznaczonej raczej dla mężczyzny z Azji… Chociaż akurat kwestia tego, czy słusznie przypadła jej ta rola, jest dość kontrowersyjna. Jedyne, co jak zwykle woła o pomstę do nieba, to czarny charakter. Ktokolwiek miał nadzieję, że obsadzenie w tej roli Madsa Mikkelsena raz na zawsze przełamie klątwę nijakich i pozbawionych wiarygodnej motywacji schwarzcharakterów Marvela, był niestety w błędzie. Jedynego w swoim rodzaju sukcesu Lokiego nie udało się powtórzyć. Lepiej niż w Madsa nie można było chyba celować, ale chociaż ten robi co może, klątwa ewidentnie jest zbyt dużego kalibru – nawet jak dla niego.

Ale umówmy się – nikt nie ogląda filmów Marvela dla czarnych charakterów (z wyjątkiem Lokiego, bo nikt przecież nie ogląda Thora dla Thora). Sięgamy po nie dla charyzmatycznych herosów, imponujących wybuchów, w punkt napisanych dialogów, humoru i poupychanych wszędzie smaczków. I Stana Lee, który zawsze pojawia się w niespodziewanym momencie – tym razem zwróćcie uwagę na to, co będzie trzymał w rękach, mistrzowskie cameo!

Kadr z filmu Doktor Strange, reż. Scott Derrickson, 2016.

Doktor Strange po kolei odhacza wszystkie te obowiązkowe punkty marvelowego hitu. Czasem nawet robi to trochę lepiej niż poprzednicy… Ale daleka byłabym od stwierdzenia, że to prawdziwa rewolucja. Jak dla mnie raczej nic nowego pod słońcem, te same plusy, te same minusy… I tylko parę nowych twarzy. Rewolucją są za to poczynania IMAXA – jeśli tylko macie możliwość, wybierzcie tą burżuazyjną wersję… nie zmarnujecie ani złotówki. To nie jest jakieś wątpliwej jakości 3D, to jest Benio wymachujący kończynami tuż przed waszą twarzą. Aż chce się wyciągnąć rękę i dotknąć. Żeby nie było żadnych wątpliwości – to jest z mojej strony wyraźna sugestia do dalszego rozwoju kinematografii… chcę wyciągnąć rękę i dotknąć fantazyjnej peleryny doktora Dziwago. Żądam czuciofilmów!

Ale póki co, idźcie obejrzeć Strange’a takim, jaki jest teraz. A jest całkiem dobry.

Przeczytaj także:

5 komentarzy

IwoN(IT)KA 5 listopada 2016 - 07:22

Dzięki za bardzo wnikliwy i szczegółowy opis filmu 🙂 gdyby każdy film w kinach był tak opisany, to zdecydowanie prościej by było wybrać seans, który naprawdę może nam się spodobać 🙂

KSIĄŻKOHOLICZKA BLOG 5 listopada 2016 - 08:49

Świetna recenzja. Oczywiście słyszałam o filmie, ale nie wybieram się. Jakoś aż tak bardzo mnie nie zainteresował. Czekam na „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”:)
http://przewodnik-czytelniczy.blogspot.com

Mila 8 listopada 2016 - 16:03

Też jestem ciekawa „Fantastycznych zwierząt”, ale w zwiastunach jakoś mało czuję potterowy klimat i to mnie niepokoi 😉

Smiley Project 5 listopada 2016 - 11:28

Nigdy nie myłam w IMAX – kurcze muszę kiedyś spróbować!
A sam film mi się bardzo podobał 😉

Mila 7 listopada 2016 - 17:39

Polecam, spora różnica w stosunku do zwykłych filmów w 3D 🙂

Komentarze zostały wyłączone.