Kadr z serialu Bodyguard, 2018.

Bodyguard – serial udany przez przypadek?

by Mila

Chcecie wiedzieć, co robiłam w weekend? W jeden niedzielny wieczór pochłonęłam cały sezon wyprodukowanego przez BBC serialu Bodyguard ze znanym z Gry o Tron Richardem Maddenem w roli głównej. Teoretycznie nie powinno być w tym nic dziwnego, bo a) kocham brytyjskie seriale i b) Bodyguard zbiera bardzo optymistyczne recenzje… Ale chociaż trudno było się od tego serialu oderwać, to jednak przez pół wieczoru zastanawiałam się, skąd wzięły się AŻ TAK POZYTYWNE opinie…

Ciekawe wątki

Na pewno na plus należy zaliczyć tematy, które się w Bodyguardzie pojawiają. Madden gra tutaj zmagającego się ze stresem pourazowym weterana wojny na Bliskim Wschodzie – a jak być może zauważyliście, mam słabość do wątków PTSD, zwłaszcza w połączeniu z wojskiem. Zmagania bohatera z PTSD są o tyle trudne, że właśnie rozpada mu się rodzina, a on zamiast szukać pomocy, ukrywa swoje zaburzenia i rzuca się w wir pracy w policji, gdzie zajmuje się ochroną ważnych osób – aktualnie pani minister spraw wewnętrznych. Tu więc wkraczają także wątki polityczne i wewnętrzne rozgrywki partyjne. Wyraźnie rysuje się również wątek terroryzmu – już w pierwszym odcinku pojawiają się bomby i zamachowcy, a wspomniana pani minister właśnie z walki z terroryzmem uczyniła swój polityczny manifest.

Kadr z serialu <em>Bodyguard</em>, 2018.

Keeley Hawes jako pani minister Julia Montague. Kadr z serialu Bodyguard, 2018.

Mocny początek, dobra końcówka, ale w środku…

Wraz z przeskakiwaniem pomiędzy kolejnymi wątkami serial trochę zmienia klimat i tempo. Najpierw mamy mocne wejście z wątkiem zagrożenia terrorystycznego w pociągu do Londynu. Potem pałeczkę przejmuje zagmatwany, ale już słabszy wątek polityczny, by za chwilę ustąpić miejsca bardzo mało przekonującemu romansowi… Na szczęście w drugiej połowie serial wraca do bardziej emocjonujących wątków policyjnych i kończy jako mocny thriller z terrorystami w tle. Otwarcie i końcówka serialu przemawiają do mnie najbardziej – być może dlatego, że jestem wielką fanką Homeland i seriale o terrorystach mogę pochłaniać bez przerwy. Środkowa część trochę mnie jednak rozczarowała… być może dlatego, że jestem też wielką fanką House of Cards i na świeżo po powtórkach 5 sezonów z Underwoodami nic nie jest w stanie dorównać emocjom związanym z brudną polityką zza oceanu. Nawet brudna i bardziej wybuchowa polityka z Wielkiej Brytanii.

Richard Madden dobrze gra… ale tylko silne emocje

Madden jest absolutnie przeuroczym człowiekiem, ale po jego roli w Grze o Tron chyba mało kto był wielbicielem jego talentu aktorskiego. Tutaj jest dużo lepiej… ale też nie zawsze. Żeby nie powiedzieć – tylko w tych momentach, w których bohater doświadcza naprawdę silnych emocji. Może też dlatego bardziej podobały mi się wątki terrorystyczne – bo tam nabuzowany adrenaliną i strachem bohater wypadał dużo bardziej przekonująco. Złość, rozpacz, strach – to Maddenowi udaje się bardzo ładnie. Ale z chwilą, gdy jego bohater wychodzi do pracy i staje się niewzruszonym ochroniarzem, dzieje się coś bardzo dziwnego. Po pierwsze: jego twarz przybiera wyraz trochę jakby na Terminatora – i tak mu już zostaje. Po drugie: jest niewzruszony aż za bardzo, do granicy ze sztucznością i przesadą.

Niewzruszony Richard Madden ochrania panią minister. Kadr z serialu Bodyguard, 2018.

I tu też dzieje się coś dziwnego. Bo z jednej strony ta jego nie do końca chyba udana cyborgowatość strasznie wytrącała mnie z rytmu… ale z drugiej, w połączeniu ze scenariuszem, który próbuje nas wodzić za nos i przerzucać podejrzenia po kolei na wszystkich bohaterów, potęgowała poczucie, że nie wiadomo, komu możemy zaufać. Z chwilą, gdy Madden zamienia się w ochroniarza-cyborga, nijak nie jesteśmy w stanie odczytać jego intencji ani domyślić się, po której stronie stoi, do czego właściwie zmierza i co próbuje osiągnąć. A to w końcu jest zaleta tego typu thrillerów! Trochę się jednak zastanawiam, czy akurat zwątpienie w głównego bohatera było zamierzone… czy może jest efektem ubocznym wciąż jeszcze nieoszlifowanego aktorstwa Maddena.

Komu potrzebny romans?

Być może już to zauważyliście – nie jestem fanką wciskania romansów do każdej możliwej filmowej i telewizyjnej produkcji… Zwłaszcza, kiedy nie czuję między bohaterami chemii, wątek (nazwijmy go tak) romantyczny jest kiepsko i na siłę napisany, a sceny erotyczne nie niosą żadnego ładunku emocjonalnego. Bodyguard jest winien wszystkich tych grzechów. Zwłaszcza pierwsza scena erotyczna (z kilku błyskawicznie po sobie następujących, chyba dla skutecznego wbicia widzom do głowy tego romansu) z dziwną pracą kamery, rozmyciem obrazu i ciągłymi zbliżeniami na usta, uszy i palce sprawia wrażenie odklejonej od całej reszty serialu… Trochę rozumiem, dlaczego twórcy chcieli tu mieć wątek (powiedzmy) miłosny, bo to w jakiś sposób usprawiedliwia późniejsze działania bohatera… Ale i bez zbytniej poufałości dałoby się je usprawiedliwić. A może nawet byłoby to ciekawsze.

Tu rządzą kobiety. Philippa Haywood jako szefowa Davida. Kadr z serialu Bodyguard, 2018.

Wisienka na torcie: kobiety. Dużo kobiet

Jedną z rzeczy, które najbardziej lubię we współczesnych brytyjskich serialach z pogranicza kryminału, jest to, że twórcy nie boją się kobiet na ekranie. I to nie tylko kobiet w rolach żon, matek, córek, kochanek, prostytutek i ofiar morderstwa… ale przede wszystkim profesjonalistek w swoim zawodzie. Pierwszy odcinek Bodyguarda to miód na moje serce – saper jest kobietą, snajper jest kobietą, dowódca oddziału antyterrorystów jest kobietą, szefowa biura ochrony jest kobietą, minister spraw wewnętrznych jest kobietą… Tak naprawdę przez pierwsze 15 minut Madden jest chyba jedynym mężczyzną, który na ekranie robi coś poza tym, że jest. A przez te 15 minut dzieje się naprawdę dużo naprawdę trzymającej w napięciu historii. I nie, wcale nie wygląda to jak Seksmisja. Trochę za to wygląda to tak, jakby już w pierwszym odcinku Bodyguard chciał śpiewająco zaliczyć test Bechdel i wszystkie inne testy na różnorodność. Jestem za.

Wciągający, ale nierówny

Koniec końców Bodyguard rzeczywiście wciąga – prawdopodobnie zaletą jest jego długość, bo przy zaledwie sześciu odcinkach nawet te słabsze elementy nie mają aż tak dużo czasu, by nas znudzić czy zniechęcić. Ale nie mogę powiedzieć, żebym rozumiała, skąd wzięły się aż tak donośne zachwyty. Ogląda się to nieźle, serial ma kilka dobrych elementów i ciekawych zwrotów akcji, a Richard Madden ma okazję pograć trochę lepiej niż zwykle – ale to w zasadzie tyle. I o co tyle szumu?

Przeczytaj także: